Nie dalej jak 5 dni temu skończył się pierwszy kwartał tego roku, a zarazem okres, w którym większość z Was zajmowała się najpewniej nadrabianiem zaległości oscarowych. Patrząc jednak na to, czym uraczyła nas Amerykańska Akademia Filmowa podczas tegorocznej gali, można było minione 90-kilka dni spożytkować zdecydowanie lepiej. Nie wracajmy już jednak do tego co było - skupmy się na tym, co naprawdę wartościowego ominęło nas przez zauroczenie hollywoodzkim blichtrem, przedwiosenne lenistwo lub po prostu najzwyklejszy w świecie pech czy brak czasu. Oto dziewięć naprawdę fenomenalnych produkcji, które powinniście nadrobić w kwietniu. Bo mogliście ich nie widzieć w 2016 roku.
Split
Tak dużo czasu minęło już od chwili, gdy M. Night Shyamalan tworzył naprawdę dobre kino, iż nie wypada nazywać "Split" filmem twórcy "Szóstego zmysłu". Zgadza się, moi drodzy, od premiery tego ostatniego minęło już tak wiele czasu, że zdążyło nam wydorośleć całe pokolenie nowych widzów. A oni takich staroci jak film o duchach z Bruce'em Willisem na pewno oglądać nie zechcą. Co zaoferować im w zamian? Zaskakująco dobrym pomysłem jest właśnie seans najnowszej produkcji zapomnianego już nieco mistrza filmowych twistów. Nie zdradzę Wam, czy i tym razem Shyamalan będzie nas raczył scenariuszową woltą (nawet taka informację można wszak uznać za spoiler), ale do seansu musicie zasiąść z wiedzą, że fenomenalnie zagrany przez również nieco zapomnianego Jamesa McAvoya bohater ma aż 24 osobowości. I że jedna z nich zaczyna dominować nad innymi, akurat kiedy porywa trzy Bogu ducha winne nastolatki. I chyba nie muszę pisać, jak bardzo to wszystko trzyma w napięciu?
Uznany przez zdecydowaną większość widzów i krytyków za odrodzenie hinduskiego reżysera thriller na płytach DVD i Blu-ray oficjalnie zadebiutuje 18 kwietnia. Ale, jak się okazuje, nie musicie czekać tak długo, jeśli nie dane było Wam obejrzeć "Split" w momencie, gdy z dużym poślizgiem przywędrował do Polski. Wszystko dlatego, że między 7 a 20 kwietnia będzie można go ponownie złapać w Multikinach na terenie całego kraju, w związku z pionierską akcją "Wracamy z hitami". Nie czekajcie więc na kupno płyty, nie sięgajcie też po mniej lub bardziej legalny internetowy streaming, tylko uderzajcie do Multikina, bo wspomniana pozycja jest zaiste warta nadrobienia. Albo powtórzenia, tak jak i powtórzenia wartych jest pozostałe 15 filmów wyświetlanych w ramach rzeczonej akcji. Na końcu wpisu dowiecie się, co jeszcze ponownie udostępni widzom różowy multipleks w nadchodzących tygodniach. Naprawdę jest z czego wybierać.
Hunt for the Wilderpeople
Nazwisko Taika Waititi wielu z Was z pewnością niewiele mówi, chyba że, tak jak ja, jesteście fanami genialnego mokumentu o wampirach i wilkołakach "Co robimy w ukryciu" lub, nie wiedzieć czemu, czekacie na trzecią odsłonę "Thora". Waititi nakręcił i wystąpił w oczywiście wielu innych produkcjach kinowych czy telewizyjnych, ale to właśnie "What We Do in the Shadows" było punktem zwrotnym w jego karierze. Produkcją, którą udowodnił, że na komedii zna się jak mało kto, co potwierdził zresztą zeszłorocznym "Polowaniem na dzikich ludzi" (tłumaczenie własne). Mieszankę przygody, komedii i dramatu, jaką zaserwował widzom kraju ze stolicą w Wellington, ogląda się z dużą przyjemnością za sprawą dwóch głównych bohaterów - portretowanych przez Sama Neilla oraz wcześniej dla mnie anonimowego Juliana Dennisona - którzy w wyniku splotu nieszczęśliwych okoliczności muszą uciekać przed policją i opieką społeczną, zaszywając się w nowozelandzkiej głuszy.
"Hunt for the Wilderpeople" jest wypełniony po brzegi przyprawiającymi o skurcz brzucha zabawnymi scenami, doskonale wymieszanymi z wątkami nieco bardziej sentymentalnymi, a związanymi z zawiązywaniem się nici porozumienia między młodocianym wyrzutkiem, a jego przybranym wujkiem. A jeśli powyższy opis (i zwiastun) nie wystarczy, by Was przekonać do rzucenia okiem na dzieło Waititiego, spieszę donieść, że widoki uchwycone okiem kamery, a więc plenery, w jakich rozgrywa się brawurowa akcja filmu, przebijają momentami nawet kręconego na tych samych wyspach "Władcę Pierścieni". A to, jak sami wiecie, naprawdę nie jest łatwa sztuka. Po seansie niejednemu po raz kolejny zamarzy się wyprawa do krainy hobbitów.
Kubo i dwie struny
Ależ to była kinowa niespodzianka! O filmie legendarnego studia Laika usłyszałem dosłownie na dzień przed wybraniem się do kina, co oznacza ni mniej, ni więcej, że marketingowcy totalnie zawalili sprawę. Dość powiedzieć, że gdyby nie przypadkiem znaleziony na YouTube materiał zakulisowy z produkcji "Kubo", przegapiłbym najlepszą animację nie tylko ubiegłego roku, ale też ostatniego dziewięciolecia. Stworzone w technice poklatkowej małe arcydzieło to przepiękna nie tylko pod względem wizualnym, ale także fabularnym opowieść o miłości, przyjaźni i dorastaniu.
I chociaż scenariuszowo trudno zakwalifikować "Kubo" do pierwszej ligi (tytułowy bohater musi przejść od punktu A, do punktu B, a następnie do C, by zdobyć rzeczy potrzebne do przezwyciężenia zła), całość udowadnia, że to właśnie najprostsze pomysły są nieraz gwarantem najbardziej angażujących emocjonalnie historii. Oglądałem tę bajkę razem z kilkuletnim synem i zaprawdę powiadam Wam, nie mogłem sobie znaleźć lepszego towarzysza do kinowej wyprawy. Razem przeżywaliśmy strach, smutek i radość, razem też wracamy do "Kubo" jeszcze kilka miesięcy po premierze, wspominając poszczególne sceny zamiast czytać bajki do poduszki. Wierzcie mi, ten film naprawdę jest tak dobry. I tak piekielnie dobrze z realizowany, że nie dziwi nominacja do Oscara za efekty specjalne. Dziwi za to brak statuetki.
Edge of Seventeen
O filmie debiutującej w roli reżyserki Kelly Fremon Craig wiedziałem jeszcze mniej, niż o opisywanej ustęp wyżej animacji. Sięgnąłem po niego tylko i wyłącznie dlatego, że szuflując piosenkami na Spotify przypadkiem natrafiłem na jego soundtrack. A ten tak bardzo przypadł mi do gustu (zresztą nie tylko mi - AFI uznało go za jeden z najlepszych w 2016 roku), iż po prostu musiałem sprawdzić, jakiego typu produkcję ilustruje. A ilustruje chyba jeden z najlepszych, a na pewno jeden z najzabawniejszych filmów o dorastaniu. Pomimo faktu, że główną bohaterką jest z duża dozą prawdopodobieństwa jedną z najbardziej irytujących postaci ostatnich lat.
Wcielająca się w nią fenomenalna Hailee Steinfeld stworzyła znakomity aktorski duet z Woodym Harrelsonem. Ona - uczennica z niemal wyimaginowanymi problemami, drobnostkami, które dla niej są całym niemal światem. On - nauczyciel, którego największą bronią jest spokój i celnie wymierzane sarkastyczne salwy. Rozmowy między nimi, począwszy od otwierającego film oświadczenia o chęci odebrania sobie życia, to momenty, w czasie których nie będziecie mogli przestać się śmiać. Momenty zaś, kiedy główna bohaterka wpadać będzie w coraz większe tarapaty, popełniając coraz głupsze błędy, niejednokrotnie przyprawią Was o zażenowanie, ale nie sprawią, że przestaniecie jej kibicować. "Edge of Seventeen" to kapitalne, bezpretensjonalne kino, od którego nie sposób się oderwać i do którego bardzo chętnie będziecie wracać.
Train to Busan (Zombie Express)
Koreański film, który ucierpiał zarówno przez tytuł angielski ("Pociąg do Busan" sugeruje skośnooką melodramę), jak i polski (tak, "Zombie Express" to nasz wymysł, sugerujący campową siekankę). W rzeczywistości jednak wyreżyserowana przez Sang-ho Yeon produkcja to kolejny odświeżenie wydawałoby się już mocno gnijącego nurtu, który za sprawą serialu "The Walking Dead" przejadł się chyba każdemu. Ale nawet osoby, które już nie mogą patrzeć na rozkładające się ciała, będą zachwycone prostą historią o nieumarłych, którzy wtargnęli do tytułowego pociągu.
Ale "Train to Busan" to nie tylko bezmyślna sieczka. To przede wszystkim bardzo umiejętne połączenie horroru, thrillera i dramatu, trzymające w napięciu niemal od pierwszej do ostatniej minuty. Dlatego też nie powinny Was dziwić wysokie oceny krytyków i entuzjastyczne recenzje widzów, niektóre nazywające "Zombie Express" (ehhhh...) najlepszym filmem o zombie właśnie w historii. I chociaż takie sformułowanie zakrawa na świętokradztwo, George Romero na pewno w grobie się nie przewraca. Bo wciąż żyje.
Sing Street
Wiele osób komentujących tegoroczne nominacje do Oscarów uznało, że dwie nominacje dla piosenek "La La Land" (swoją drogą, również wyświetlanego w ramach akcji przypominania hitów Multikina) to zdecydowana przesada. A jeśli zestawić ich narzekanie z jakością ścieżki dźwiękowej "Sing Street", sami dojdziemy do wniosku, że zeszłorocznego hitu festiwalu Sundance nie obejrzał chyba żaden członek Amerykańskiej Akademii Filmowej.
Historia jest prosta: dorastający chłopak trafia do nowej szkoły, gdzie zakochuje się w takiej jednej. Aby zwrócić na siebie uwagę, proponuje jej występ w teledysku do piosenki jego zespołu. Problem w tym, że żadnego zespołu nie posiada, ale tak bardzo zależy mu na względach koleżanki, iż postanawia wraz ze znajomymi go założyć. Sami przyznajcie, że na pierwszy rzut oka historia ta nie wyróżnia się niczym szczególnym, dlatego nie dziwię się dziadkom od Oscarów, że nie zdecydowali się dać mu szansy (jedną dostał na Złotych Globach). Jeśli jednak całość osadzimy w Dublinie lat 80. i otoczymy piosenkami takich gigantów jak The Cure, Duran Duran, A-Ha, The Clash i innych, nagle okaże się, że "Sing Street" ma do zaoferowania zdecydowanie więcej niż kolejną opowieść o miłości i dorastaniu.
Swiss Army Man
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem zwiastun "Swiss Army Man" pomyślałem, że to nie może być prawdziwy film. Sami przyznajcie - czyż historia niedoszłego samobójcy, który odnajduje na plaży nabite gazami zwłoki, a następnie wykorzystuje je do przetrwania w głuszy, by po czasie się z nimi zaprzyjaźnić, nie brzmi jak głupi żart wykoncypowany przez chory lub nasycony oparami cannabisu umysł? Nie musicie odpowiadać na to podchwytliwe pytanie.
Nie dziwi też reakcja niektórych widzów podczas pierwszego pokazu na festiwalu Sundance, wychodzących z seansu jeszcze zanim na dobre się rozkręcił. Nie dziwi też niechęć zwłaszcza piękniejszej części społeczeństwa, do dania mu choćby szansy (moja żona do dziś nie chce go obejrzeć, mimo mych zapewnień o jego zajebistości). Nie przymykając jednak oka na kilka obowiązkowych obrzydliwości, można stracić naprawdę kawał kapitalnie zagranego kina komediowo-przygodowo-dramatycznego, które w niektórych kręgach już teraz uznaje się za pozycję kultową. Choć od jego premiery minęło zaledwie kilkanaście miesięcy.
Popstar: Never Stop Never Stopping
Nie wiem czy nie najlepsza komedia od czasu "Jaj w tropikach", które odświeżam sobie przynajmniej dwa razy w roku. Totalnie niezauważona nie tylko na świecie, ale nawet w samych Stanach Zjednoczonych, gdzie zarobiła zaledwie 10 milionów dolarów. A to przecież taki piękny, spektakularnie wymierzony współczesnym muzykom i innym osobom działającym w show-biznesie policzek. Sam już przecież tytuł to ewidentne nawiązanie do filmu Justina Biebera ("Never Say Never"), a całość utrzymana jest w konwencji mokumentu, mogącego pretendować do miana duchowego następcy kultowego "Oto Spinal Tap" z 1984 roku.
"Popstar" na pierwszy rzut oka jest filmem debilnym (nie bójmy się tego słowa), ale pod płaszczykiem często chorych żartów i równie skrzywionych piosenek (wsłuchajcie się w słowa, arcydzieło pastiszu), skrywa piekielnie ostrą i doskonale celną satyrę. Ale czy można było spodziewać się czegoś innego po komikach zrzeszonych pod szyldem "The Lonely Island", często pojawiających się w Saturday Night Live? Błagam, rzućcie chociaż okiem na zwiastun, w czasie trwania którego można się wręcz udusić ze śmiechu. I nie, tym razem nie pokazano wszystkich najlepszych scen w samym trailerze.
Nice Guys
O "Nice Guys" pisałem już na KWP w ramach podsumowania najlepszych filmów minionego roku, ale muszę, po prostu muszę o nim wspomnieć ponownie, gdyż wiem, jak wiele osób nie miało jeszcze przyjemności z nim obcować. Poszedłem na niego zaintrygowany fenomenalnym zwiastunem, obawiając się nieco, iż to co w nim pokazano, może być w zasadzie wszystkim, co do zaoferowania miał Shane Black. W jakże wielkim błędzie jednak byłem!
W mości Blacka zwątpiłem nieco, kiedy do swojego emploi postanowił włączyć niejakiego „Iron Mana”, ale „Równymi gośćmi” pokazał, że jak ryba w wodzie czuje się właśnie w czarnych i zabarwionych humorem w takim właśnie odcieniu kryminałach. Film o dość niecodziennej parze prywatnych detektywów, momentami strasznie niepoprawny obyczajowo, słownie i fabularnie, po prostu urzeka klimatem lat 70. i totalnie zwala z nóg absurdalnie wysokim stężeniem gagów i niecodziennych sytuacji.
Black bawi się z widzem przez cały seans – teoretycznie prowadzi scenariusz tak, że kolejne wydarzenia wydają się przewidywalne, jednak z ujęcia na ujęcie autor „Ostatniego skauta” i „Zabójczej broni” niszczy oczekiwania widza prowadząc akcję w zupełnie niespodziewanym kierunku. A Ryan Gosling, jak to się mówi, rozwalił system swoją kreacją nieporadnego, często mocno łajdackiego śledczego.