O tym, jak Wajda spóźnił się na mój wywiad...
Był 2011 rok, a ja dopiero zaczynałem pracę w mediach.
Pięć lat temu przeprowadzałem wywiad z Andrzejem Wajdą. W życiu nie byłem bardziej zestresowany, spodziewając się spalenia na stosie. Tymczasem okazało się, że był to jeden z najfajniejszych i najciekawszych momentów, jakie dane mi było przeżyć.
Pan Andrzej, wówczas nieco schorowany, obiecał stawić się na rozmowę o godz. 20:00 w Hotelu Gdynia. Wraz z małą ekipą filmową byliśmy chyba z godzinę wcześniej, nie chcąc skompromitować się w oczach reżysera. W głowie mieliśmy jednak, że w każdej chwili może zadzwonić telefon z informacją, że z przyczyn zdrowotnych rozmówca nie będzie mógł się pojawić.
Wybiła 20:00, potem 20:10, wreszcie 20:15. Nieco zrezygnowani, powoli zaczynaliśmy pakować sprzęt, kiedy nagle do hotelowego lobby wszedł pan Andrzej - o lasce, pod rękę ze swoją agentką. Od razu dostrzegł nas w kąciku, czym prędzej podszedł i zaczął przepraszać z taką skruchą, że aż zrobiło nam się głupio, że w niego zwątpiliśmy.
W 2011 roku na festiwalu w Gdyni przeprowadziłem około 20 wywiadów - z różnymi aktorami, scenarzystami i reżyserami. I spośród wszystkich tych osób, najczęściej zdecydowanie młodszych, to właśnie Andrzej Wajda, mimo spóźnienia, pokazał największą klasę. Porozmawiał z młokosami bawiącymi się w nagrywanie wywiadów, pożartował lepiej niż komicy, którzy wcześniej udzielili nam wywiadu, a przede wszystkim poświęcił nam zdecydowanie więcej czasu, niż na to zasługiwaliśmy.
Może nie był Waszym ulubionym filmowcem, może niektórzy narzekali na pracę z nim czy też filmowe wyzwania, których się podejmował. Może wydawał się zarozumiały, mówił tylko po polsku, bo myślał tylko po polsku, ale ja zapamiętałem go jako niesamowicie sympatycznego człowieka, który, co zaskakujące, ujął mnie swoją skromnością.
Straciliśmy naprawdę wielką, wspaniałą osobę.