Cytaty z recenzji na plakatach to często czysta fikcja
Niemal nieodłącznym elementem każdego amerykańskiego plakatu (a coraz częściej również polskiego) jest chwytliwy, krótki, często wyrwany z kontekstu cytat, pochodzący z recenzji opublikowanej w mniej lub bardziej rozpoznawalnym magazynie czy periodyku. Logiczny wydaje się fakt, że takie smakowite zdanka pochodzą z tekstów rozpisujących się o filmie w pozytywny sposób. Jednak, jak pokazuje praktyka, spece od marketingu potrafią znaleźć chwytliwy cytat nawet w opinii, która miesza daną produkcję z błotem (tak było np. w przypadku czwartej części "Szklanej pułapki", która w amerykańskich mediach promowana była hasłem "histerycznie... rozrywkowa", co jest pozostałością po "histerycznie przekombinowana i zaskakująco rozrywkowa" z New York Daily News).
Przykładu działania opisanego w nawiasie nie trzeba szukać daleko. Całkiem niedawno ulice polskich miast i wsi zdobiły plakaty "Linczu", fabularyzowanej rekonstrukcji tragicznych wydarzeń z Włodowej. Na wspomnianym plakacie właśnie można było znaleźć cytat z recenzji niejakiego Dariusza Kuźmy, recenzenta portalu Stopklatka:
Wrodzoną ciekawością wyszukałem całą recenzję na Stopklatce i okazało się, iż nie jest ona tak pozytywna jakby wskazywało na to powyżej prezentowane chwytliwe hasełko. Skoro w opinii recenzenta znaleźć można takie zdania jak np.
(...) pod względem fabularnym "Lincz" plasuje się kilka poziomów niżej. Nie dość, że to wszystko znowu zalatuje typowym polskim kinem, w którym temat staje się Tematem, a żeby dotrzeć do prawdziwych wartości należy przedrzeć się przez warstwę dydaktyzmu, to na dodatek przez 2/3 czasu trwania "Lincz" jest absolutnie czarno-biały pod względem charakterologicznym, a w ten sposób mniej wiarygodny. (...) Zbudowana na banałach i najprostszych możliwych opozycjach fabuła kłóci się niemiłosiernie z surowością agresji i pierwotnych emocji, które Łukaszewicz wznieca w wielu scenach na ekranie. (...) W efekcie tego wszystkiego film, który mógł być tegoroczną bombą na miarę "Domu złego", okazuje się być jedynie mocną petardą. Zawsze boli, kiedy taki potencjał i świetna koncepcja wyjściowa zostają zmarnowane przez błędy, które są powtarzane w naszym kinie od wielu lat, więc pora wreszcie wyciągnąć z nich jakieś wnioski. (...)
to oczywistym staje się fakt, że dystrybutor filmu próbuję zrobić nas w trąbę. Ale który z widzów pokusie się o sprawdzenie, co tak naprawdę drzemie w danej recenzji?
Innym ciekawym trikiem, który stosują dystrybutorzy, to na przykład specjalne pokazy prasowe, połączone z bankietami i innymi zachęcającymi do przyjścia na seans atrakcjami. Niestety, organizatorzy najczęściej w zamian za darmową wyżerkę oczekują pozytywnej recenzji ich produkcji. Wielu dziennikarzy rezygnuje z takich happeningów, jednak są też tacy, np. Earl Dittman z "Wireless Magazine", którzy znani są z tego, że akceptują praktycznie każde takie zaproszenie. Problem z Dittmanem jest taki, że magazyn "Wireless" de facto nie istnieje - nikt go nie prenumeruje, a w internecie nie ma o nim wzmianki. To nie przeszkadza jednak niektórym marketingowcom w umieszczaniu jego dedykowanych opinii na plakatach czy w zwiastunach. A skąd wiadomo, że Dittman to "sprzedajna dziwka"? Otóż przy okazji premiery filmu "Roboty", do internetu wyciekł e-mail "pana redaktora" z dziesięcioma różnymi pozytywnymi opiniami na temat animacji, wraz z instrukcjami dla studia odnośnie ich wykorzystania w mediach.
I jeśli to wydaje się chamskim nadużyciem, to co można powiedzieć o Davidzie Manningu, który jest wymyślonym przez Sony Pictures krytykiem? W 2000 roku wybuchł niemały skandal, kiedy okazało się, że domniemany reporter gazety The Ridgefield Press (prawdziwe, wciąż działające pismo) tak naprawdę nigdy nie istniał. Wszystko wyszło na jaw zupełnym przypadkiem, kiedy zainteresowany jego opiniami reporter amerykańskiego Newsweeka chciał się spotkać z pismakiem w jego redakcji, a miast tego dowiedział się, że nikt taki nigdy w niej nie pracował. Jak się okazało, wszystkie chwytliwe hasełka i pozytywne recenzje podpisane jego nazwiskiem były autorstwem pracowników studia filmowego, które za wszelką cenę starało się sprzedać swoje produkcje.
Złośliwi twierdzą, że jeżeli dany film zarzuca nas z każdej strony chwytliwymi hasełkami wyciągniętymi z recenzji, znaczy to, że nie należy poświęcać mu najmniejszej uwagi. Bardzo trudno jest zaprzeczyć tej teorii - wszak na oko sprawdza się w około 95% (co też wyliczyłem posługując się własnym widzimisię).
Znakomitym (moim skromnym zdaniem) uzupełnieniem tego wpisu jest wczorajszy hashtag na twitterze - #noncommitalposterquotes ("niezachęcające cytaty z plakatów"), pod którym użytkownicy serwisu umieszczali przygotowane przez siebie chwytliwe hasełka, parodiujące opisywany tutaj trend w taki sposób, że pomimo swojego uroku, nie byłyby w stanie zachęcić do seansu kogokolwiek. A tak przy okazji, są naprawdę zabawne - zwłaszcza piętnastka, którą w wolnym tłumaczeniu przytaczam poniżej:
Każda minuta z Bradem Pittem na ekranie trwa 60 sekund!
Jeden z wielu filmów, jakie widziałem!
Jeśli masz zamiar zobaczyć w tym roku tylko jeden film, ten jest jedną z opcji!
Spośród wszystkich filmów trylogii, ten jest trzeci!
Ten film ma początek, środek i zakończenie!
Półtorej godziny wydarzeń, na które możesz popatrzeć!
Po 90 minutach z pewnością można powiedzieć jedno: to był film!
Produkcja trwająca 127 minut!
Producent wielu innych filmów przedstawia...!
Ten film na pewno nakręcono!
Najlepszy film jaki widziałem w ciągu ostatnich 2 godzin!
Fantastyczne napisy końcowe!
Pełnometrażowy!
Jeśli lubisz oglądać filmy, to jest jeden z nich!
Zobacz go na wielkim ekranie, albo poczekaj na DVD! To co, idziemy do kina?