Jeśli myśleliście, że najdłużej powstającym i nastręczającym najwięcej trudności ekipie i obsadzie filmem był "Czas Apokalipsy" czy "Kleopatra", to jesteście w błędzie. Jeśli sądziliście, że rosyjska inwazja na Ukrainę zaczęła się w 2014 roku - musicie zrewidować wiedzę historyczną. Jeśli zaskakuje Was fakt, że na plan filmu, którego akcja rozgrywa się w okresie stalinizmu nie będziecie mogli wejść bez sowieckiego paszportu i stroju z epoki, to nigdy nie słyszeliście o "Dau" Ilji Chrzanowskiego - prawdopodobnie najbardziej karkołomnej, dziwacznej i budzącej kontrowersje produkcji w historii kina.
Kiedy w 2006 roku na festiwalu w Cannes Ilia Chrzanowski przedstawiał odważny projekt biograficznego filmu o laureacie Nagrody Nobla z fizyki Lwie Landau, bardzo szybko znalazł inwestorów. Nie było to trudne, kiedy weźmiemy pod uwagę, że po premierze jego poprzedniego dzieła, został okrzyknięty najbardziej obiecującym rosyjskim reżyserem. Osoby, które uwierzyły, że cały projekt da się zamknąć w siedmiu tygodniach, w najśmielszych snach nie przypuszczały jednak, że budżet filmu zostanie przekroczony ponad trzykrotnie, a on sam powstawać będzie przez blisko pół dekady. Z czego trzy lata zajmie sama okupacja części ukraińskiego Charkowa, która po przebudowaniu miała się stać imitacją Moskwy lat 50. XX wieku.
Pikantne szczegóły powstawania "Dau" zaczęły wyciekać na początku 2008 roku, kiedy o epickiej skali tej produkcji donosić zaczęli ukraińscy i rosyjscy blogerzy. Według ich relacji, Chrzanowski nie kręcił w liczącym niemal półtora miliona mieszkańców Charkowie zwyczajnego filmu. Ekipa postanowiła na 12 tysiącach metrów kwadratowych stworzyć największy w historii plan zdjęciowy, na którym panować miały identyczne, siermiężne warunki i zasady lat 50. Podejrzewany o szaleństwo reżyser według świadków wymagał od osób pracujących przy "Dau", aby ubierali się tylko w ubrania pochodzące z ery stalinowskiej, jedli jedzenie z puszek z datą ważności na koniec 1952 roku, a wynagrodzenie odbierali w rublach z lat 50. Totalitarna i psychologiczna opresja była w "Instytucie" (tak nazywano plan zdjęciowy) na porządku dziennym.
Mający do dyspozycji niemal nieograniczone fundusze reżyser tak wielką uwagę przykładał do realizmu, że jeśli ktoś już raz wszedł na plan zdjęciowy, według niego powinien na nim zostać do końca. Tego ostatniego widać jednak nie było. Mimo to wiele osób zgodziło się na pełnoetatowe, 24-godzinne życie w absolutnie doskonałej imitacji Moskwy. Jakby tego było mało, Chrzanowski wprowadził absolutny zakaz określania planu zdjęciowego "planem zdjęciowym" i sam przywdziewał ubrania ze wspomnianej epoki. Zakazał też nazywania siebie reżyserem, a filmowania "filmowaniem". Całość była "Instytutem", w który, nie grano scen, tylko "prowadzono eksperymenty" - tych nie filmowano, tylko "dokumentowano". Co więcej, aby na plan zdjęciowy mogła wejść osoba postronna (dajmy na to dziennikarz), wcześniej musiała odwiedzić charakteryzatornię i garderobę, ściąć włosy, ubrać się w łachy moskwian lat 50. (łącznie z bielizną) i oddać wszystkie przedmioty, które nie istniały w przywoływanym okresie. Jednym zdaniem - była to całkowita podróż w przeszłość.
I faktycznie, plan zdjęciowy w niczym nie przypominał miejsca, gdzie kręci się filmy. To było prawdziwe sowieckie miasto - z pomnikami, blokami, kawiarniami, salonem fryzjerskim, urzędem, a nawet... boiskiem piłkarskim. W kawiarniach pracowali prawdziwi kelnerzy, w salonie - fryzjerzy, w urzędach - urzędnicy, a po boisku biegali piłkarze. Nikt nie odgrywał swojej roli - wszyscy po prostu żyli przeszłością. Nikt też nie wiedział, kiedy włączone są (oczywiście ukryte) kamery - zdarzały się całe tygodnie, kiedy nie "udokumentowano" żadnego wycinku z życia miasta i absolutnie nikomu to nie przeszkadzało. "Instytut" miał tak dokładnie odwzorowywać Moskwę, że nawet rury odpływowe od toalet zostały specjalnie zwężone, aby dźwięk spłukiwanej wody był identyczny z tym, jaki słyszeli moskwianie w latach 50.
Autentyczna miała być też paranoja lat 50. Oprócz ukrytych kamer, wszędzie były zamontowane niewidoczne mikrofony. Ich zadaniem było nie tylko rejestrowanie dźwięków do filmu, ale też podsłuchiwanie każdej rozmowy. Na wypadek, gdyby specjalnie zatrudnieni na planie donosiciele nie usłyszeli wszystkiego. Po "Instytucie" chodzili milicjanci, którzy wystawiali mandaty za używanie współczesnych słów lub przemycenie przedmiotów "z przyszłości". Kwota mandatu była regulowana w wypłacie dla zaangażowanych w projekt osób. Celem Chrzanowskiego było stworzenie absurdalnego świata z absurdalnymi zasadami, zmuszenie ludzi do życia zgodnie z nimi i sprawdzenie, jak szybko wszystko to wyda im się normalnością. Jak się okazało, bardzo szybko.
Zatrudnionym tak zależało na autentyczności, że niektórzy faktycznie zaczęli wierzyć, że żyją w epoce stalinizmu. W mieszkaniach wybudowanych w "Instytucie" posługiwali się rzeczami z lat 50., prowadzili rozmowy o wydarzeniach z lat 50., palili papierosy z lat 50., a nawet marzyli o lepszym życiu - tak jak marzyli ludzie w latach 50. A kiedy pojawiła się informacja, że "eksperyment" zostaje przerwany (tj. Chrzanowski musiał ostatecznie zakończyć zdjęcia, po zarejestrowaniu około 700 godzin życia swoich marionetek), zaangażowane w projekt osoby przeżyły autentyczne, graniczące z zaburzeniem stresowym pourazowym, rozczarowanie. Tym większe, że na zakończenie reżyser kazał im oddać ubrania, miasto wyburzyć, a resztki spalić. Nie muszę chyba pisać, że wszystko zarejestrował swoimi kamerami i postanowił użyć w filmie, którego premierę zaplanowano na 2012 rok.
Niestety, mając tak dużo materiału zdjęciowego, Chrzanowskiemu nie udało się oddać swojego dzieła w terminie. "Dau" przesunięto na maj 2014 roku, jednak i do tego czasu reżyser nie poskładał wszystkiego, co nakręcono w jedną całość. Na zamkniętym pokazie zademonstrowano pierwszą, niedokończoną wersję filmu, ale jak dotąd nie udało się zmontować kopii, którą można by pokazać w kinach. Film wciąż jest w fazie post-produkcji, a data oficjalnej premiery nieznana. Kto wie czy kiedykolwiek będzie nam dane go oglądać.