5 powodów, dla których warto iść na "Łotra 1". Oraz 3, które niemal go położyły
Tak sobie myślę, że postać Cassiana Andora zasługuje nawet na dodatkowy prequel w postaci serialu fabularnego. Ach, pomarzyć można zawsze.
Wprawdzie wcale nie planowałem seansu przedpremierowego, niemniej wczoraj wczesnym wieczorem wybrałem się do kina na "Łotra 1". Chociaż wręcz nienawidzę tłumów na sali kinowej, sympatia do "Gwiezdnych wojen" zwyciężyła i wraz z bratem spędziłem dwie godziny w zatłoczonym bardziej niż zwykle Multikinie. I od razu we wstępie odpowiem na dwa najbardziej nurtujące potencjalnych widzów pytania. Czy jest to najlepszy film z uniwersum "Star Wars"? Z pewnością nie. Czy warto wybrać się na niego do kina? Tak, koniecznie. Za chwilę podam Wam pięć powodów dlaczego. Podejrzewam jednak, że większości z Was przekonywać nie muszę.
PS: Nie ma tu spoilerów, ale polecam film obejrzeć na świeżo i do reszty tekstu wrócić po seansie.
5 x TAK
To prequel, na który wszyscy czekaliśmy
Zapomnijcie o żenadzie, jaką zafundował nam George Lucas, kręcąc swoją przed-trylogię. Gareth Edwards, prawdopodobnie z dużą pomocą ghost-reżysera, nakręcił film, który broni się na wielu płaszczyznach. To świetna produkcja przygodowa, zawierająca elementy zarówno heist filmu (produkcji o wielkim skoku), jak i dramatu wojennego. Siłą rzeczy nie są to radosne "Gwiezdne wojny", które znamy z poprzednich odsłon - mroczna atmosfera "Imperium kontratakuje" to najzwyklejsza bajka przy tym, co miejscami dzieje się w "Łotrze 1". Trup ściele się gęsto, złość widać gołym, załzawionym okiem, a bohaterowie są świadomi, że pakują się w misję samobójczą. To naprawdę zaskakująca odmiana w serii.
To nadal są "Gwiezdne wojny"
Chociaż nie ma przesuwających się w górę ekranu napisów początkowych, chociaż muzykę Johna Williamsa słychać tylko jako przygrywkę dla świetnego soundtracku Michael Giacchino, chociaż nawiązań do głównej sagi jest jak na lekarstwo (to dobrze, bo te które się pojawiają, wpasowują się dość, hmm, niezręcznie), wystarczy spojrzeć na ekran, by nawet bez planszy tytułowej zorientować się, że to stare dobre "Star Wars". Akcja przeskakuje z planety na planetę, pojawiający się na ekranie bohaterowie to miks istot niespotykany w innych produkcjach, pojedynki powietrzne wciskają głęboko w fotel, a nad całością unosi się oczywiście, ledwo wyczuwalna, ale wciąż mityczna Moc.
Bohaterowie
Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem hollywoodzką produkcję, w której żaden z głównych bohaterów nie był mężczyzną z rasy kaukaskiej. Na czoło filmu wysuwa się oczywiście zbuntowana dwudziestolatka w osobie Jyn Erso (Felicity Jones), a towarzyszą jej: Latynos (Diego Luna), dwóch Chińczyków (Donnie Yen i Wen Jiang), Murzyn (Forest Whitaker), Brytyjczyk pochodzenia pakistańskiego (Riz Ahmed) oraz robot (Alan Tudyk, o nim za chwilę).
I chociaż wydaje się, jakby był to zabieg mający służyć zawołaniu "popatrzcie! Gwiezdne wojny nie są rasistowskie", taka różnorodność ras pasuje do Rebelii idealnie. To wszak zbitek wojennych sierot, ofiar intergalaktycznego konfliktu. Każdy z bohaterów ma swoją historię, każdy potrafi wzbudzić u widzów sympatię i za każdym będziemy tęsknić po zakończeniu "Łotra 1". Nawet za wspomnianymi Chińczykami, wprowadzonymi zapewne po to, by "Gwiezdne wojny" zarobiły wreszcie w Państwie Środka grube pieniądze. Ich obecność jednak nie razi tak jak w ostatnim "Star Treku" czy "Transformerach".
K-2SO
Zdecydowanie najjaśniejsza gwiazda "Łotra 1". Skrzyżowanie C-3PO z paranoicznym androidem Marvinem ("Autostopem przez galaktykę") kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Jest to poniekąd jedyny rozładowywacz napięcia, budowanego w filmie od pierwszej minuty. Jednocześnie bardzo ludzki i analityczny niczym bezduszny komputer. Jego komentarze na temat tego, co właśnie dzieje się na ekranie to jedna z dwóch rzeczy, jakie zapisały mi po seansie w pamięci najbardziej. K-2SO to prawdopodobnie najsympatyczniejszy android jakiego widziałem na ekranie, a z pewnością najlepszy, jaki pojawił się w gwiezdnej sadze. I naprawdę szkoda, iż jest to postać stworzona tylko na potrzeby tego jednego filmu.
Trzeci akt
Ostatnie 40 minut filmu to druga z rzeczy, do których myślami wracam jeszcze 12 godzin po seansie. Prezentowany w urywkach atak na cytadelę, w której ukryto plany Gwiazdy Śmierci, po prostu urywa dupę. Kręcona na Malediwach sekwencja zapiera dech rozmachem i widowiskowością - moim skromnym zdaniem "Star Wars" jeszcze nigdy nie wyglądało tak dobrze, jak w końcówce "Łotra 1". Decyzja o nakręceniu tego fragmentu w tropikach była strzałem w dziesiątkę. Całość ogląda się jak fantazyjną, gwiezdną mieszankę serialu "Pacyfik" i legendarnego już desantu z "Szeregowca Ryana". Starcie rebelianckiej partyzantki z potężnym Imperium po prostu trzeba zobaczyć w kinie. A o oglądaniu w akcji Dartha Vadera nawet nie wspomnę.
3 x NIE
To nadal są "Gwiezdne wojny"
To co powyżej wypisałem jako jedną z zalet, jest jednocześnie jedną z największych wad tej produkcji. Skakanie z miejsca na miejsce, natłok niesamowitych zbiegów okoliczności, często niezrozumiałe decyzje bohaterów, design istot pozaziemskich (śmieszne misie z karabinami nie pasują do klimatu "Ł1"), intergalaktyczny patos i przesadna ckliwość mogą wielu widzom zniszczyć seans. Osoby, które nie potrafią przymknąć oka na takie upierdliwości na pewno będą kręcić nosem z niezadowolenia. Przyznam, że z wiekiem i mnie coraz bardziej irytują ww. elementy, więc "Rogue One" w naprawdę wielu miejscach zalazł mi za skórę, a przez to po seansie nie byłem takim hurraoptymistą, jak brat mój, któremu na zakończenie z oczu potokiem lały się łzy szczęścia.
Chemia, a w zasadzie jej brak
Co zaskakujące, chociaż wszyscy bohaterowie ostatecznie budzą sympatię widzów, tak nie czuć między nimi ekranowej chemii. To taka trochę "Parszywa dwunastka", ale z mocno wymuszoną scenariuszowo więzią. W fabule nie ma odpowiedniej liczby elementów, które uzasadniałyby chęć działania prezentowanych na ekranie postaci jako jedna grupa, a ich zgrania momentami totalnie nie czuć. Owszem między Cassianem Andorem (Luna) i K-2SO (Tudyk) niemal widać iskry, tak jak i między Chirrutem (Yen) i Bazem (Jiang), ale już miedzy tymi dwiema parami nie bardzo. Tak samo niby rodząca się na ekranie sympatia Jyn do Cassiana wprowadzana jest wręcz siłowo, ale nie napiszę więcej, żeby nie zdradzać elementów fabuły.
Ostatnia scena
Moment tuż przed zakończeniem filmu zdecydowanie zasługuje na Złotą Malinę. Oczywiście nie zepsuję Wam "frajdy" i nie napiszę, co dokładnie dzieje się na kilka sekund przed napisami końcowymi, ale opiszę Wam moją reakcję. Nie tylko przewróciłem oczami z niedowierzania, ale też złapałem się za głowę, widząc, jak bardzo niedopracowany jest element, który miał poniekąd scalać film Edwardsa z pierwszym filmem Lucasa. W założeniu pewnie miało to zmusić widzów do natychmiastowego odpalenia "Nowej nadziei", mnie natomiast totalnie odwiodło od takiej myśli. Kiedy to zobaczycie, będziecie wiedzieli o co chodzi.
Werdykt
Wiem, że niektórzy szukają w recenzji tylko oceny, więc tym razem się o taką pokuszę. 7/10, ze względu na trzy powyższe elementy. Tak jak pisałem - do kina idźcie, ale nie nastawiajcie się na arcydzieło.