Podobnie jak w przypadku wpisu o serialach, które widziałem w 2018 roku, 15 najlepszych filmów 2018 roku nie ustawiałem według konkretnej kolejności. Myślę, że każdy z wymienionych na poniższej liście dzieł zasługuje na przynajmniej jeden seans. A niektóre na dziesięć.
Nie jest to też ranking obiektywny - takowe nie istnieją - ani sugerowany innymi zestawieniami krytyków i filmoznawców. Nie znajdziecie tu więc wychwalanej pod niebiosa, wspaniale nakręconej, ale nudnej jak flaki z olejem "Romy" Cuarona (jeden z moich ulubionych reżyserów!), ale w oko może wam wpaść np. krytykowane za zbyt lekkie i powierzchowne, za to szalenie efektowne tegoroczne dzieło Spielberga.
Co jeszcze? Sami zobaczcie. Najlepiej wszystkie.
Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri
Nie było w tym roku (i chyba od czasów „Slumdoga”) filmu, któremu kibicowałem na Oscarach tak mocno. Niestety „Trzy Billbiardy za Ebbing, Missouri” nie miał szans na aż tyle statuetek, ale Złoty Rycerz za najlepszy film należał się tej produkcji jak kara śmierci Breivikowi. Fenomenalna, dramatyczna historia, opowiedziana w tak wciągający i zabawny sposób, iż ręce same składały się do braw. Na pocieszenie „Billboardy" dwa Oscary aktorskie, spośród których ten dla Sama Rockwella był chyba najbardziej zasłużonym od czasów powołania Akademii. Ten dla Frances zaś potwierdził, że nie trzeba się szpecić, by doceniła cię akademia. Można być zwyczajnie brzydkim.
Disaster Artist
Zupełnie nie rozumiem fenomenu „The Room”, kultowego najgorszego filmu w dziejach kina, tak jak i nie rozumiem zimnego łokcia, jaki dostał od tej samej Akademii. James Franco powinien mieć za niego przynajmniej dwie nominacje (aktor i reżyser), a sam obraz równie dużo pochwał, co kiczowaty „Kształt wody”. Filmy o filmach to raczej mało porywający gatunek kina, ale historia niezwykłej (i cholernie dziwnej) przyjaźni Tommy’ego Wiseau i Grega Sestero oraz kulisy powstawania ich jedynej produkcji były tematem tak wdzięcznym, że aż dziwne, iż nie zostały zekranizowane wcześniej.
Ja, Tonya
Biografia porywczej Tonii Harding była równie wspaniałym tematem na film. Film nie do końca faktograficzny (bo opowiedziany przez osoby, którym ufać nie sposób), ale szalenie interesujący, miejscami przezabawny, a w niektórych momentach wręcz dramatyczny. Margot Robbie i Allison Janney aktorsko pozamiatały jako ścierający się duet rodzic/trener-zawodnik (czyli w sumie trio), a sama produkcja zadłużenie znalazła się w gronie najlepszych filmów roku. W końcu to niemal „Chłopcy z ferajny”. Na łyżwach.
Ready Player One
„Święty Graal popkultury”, jak książkę Ernesta Cline'a ochrzciło kilku recenzentów (z czego nie omieszkało skorzystać w zwiastunach jej adaptacji studio Warner Bros.), w teorii było niemal niemożliwe do zrealizowania. Chyba jednak nikt nie przekazał ten informacji Stevenowi Spielbergowi, który wziął ją na warsztat i wydłubał naprawdę barwne kino rozrywkowe. Film, który są w stanie zrozumieć również osoby, niemające wiele pojęcia o grach wideo i popkulturze. Ci, którzy jednak pojęcie mają, dostali od mistrza kina rozrywkowego ponad dwugodzinnego easter egga, przy każdym seansie odkrywającego przed widzem coraz to więcej smaczków. I chociaż nie jest to kino zniuansowane (próżno tu szukać palących problemów gier sieciowych - cyberprzemocy czy uzależnień), zasługuje na miejsce w topowych produkcjach 2018 roku.
Ciche miejsce
W horror Johna Krasinskiego wierzyła zapewne, oprócz samego reżysera, kojarzonego głównie z komediowym „Biurem”, tylko jego żona. Ta sama, której powierzył główną rolę kobiecą. Ale „Ciche miejsce” to nie tylko maestria w wykonaniu Emily Blunt - to również tour de force kilkunastoletniej Millicent Simmonds. Grana przez nią postać była teoretycznie bez szans z potworami wyczulonymi na każdy, nawet najcichszy szmer, dzięki czemu losy jej oraz całej jej rodziny trzymały na krawędzi fotela od pierwszej do ostatniej sceny. I z łatwością pozwalały zapomnieć o kilku scenariuszowych dziurach, które nie miały jednak wpływu na pozytywny odbiór całości.
Deadpool 2
Druga cześć kultowego „Deadpoola”, podobnie jak Millicent Simmonds w "Cichym miejscu", nie miała praktycznie żadnych szans, by powtórzyć niespodziewany sukces jedynki. Jej największą siłą było wszak totalne zaskoczenie - produkcja superbohaterska, jakiej nikt wcześniej nie nakręcił. W przypadku dwójki wszyscy już wiedzieli, czego się spodziewać. A i tak zostali zaskoczeni - już na samym początku. Najdziwniejszy film rodzinny 2018 roku to wciąż niekończący się festiwal często niewybrednych żartów wywołujących skurcze przepony, działający głównie za sprawą Ryana Reynoldsa, który udowadnia, że po prostu urodził się do tej roli. A sam komiks został napisany praktycznie pod niego.
Solo
Kiedy ze stołków reżyserskich z hukiem zrzucano Phila Lorda i Christophera Millera raczej mało osób wierzyło, że druga odsłona historii z "Gwiezdnych wojen" będzie cokolwiek strawna. Tymczasem przejmujący po nich schedę Ron Howard dokonał niemożliwego - na nowo poskładał "Solo" w jedną, robioną niemal od linijki całość, usuwając z niej (stety-niestety) to, z czego wspomniana dwójka reżyserów słynie (improwizacje dialogowe i absurdalny humor), dostarczając chyba najbardziej wierny starej trylogii film. Serio, w "Solo" jest największe stężenie "Star Wars" od czasów "Nowej nadziei" i "Imperium kontratakuje" i aż dziw bierze, że spotkał się z tak chłodnym przyjęciem, a projekt "Gwiezdne wojny: Historie" został w konsekwencji zaorany.
Czarne bractwo
Spike Lee po raz kolejny pokazał, że nikt tak jak on nie potrafi sprzedać ważnego tematu w zabawny sposób. Jego "Czarne bractwo" (znane za oceanem jako "BlacKkKlansman") mogło być zaangażowanym alegorycznym, bo osadzonym w latach 70., kazaniem na temat rasizmu i agresji we współczesnej Ameryce. Dostaliśmy tymczasem nieprawdopodobną (ale prawdziwą) historię czarnoskórego policjanta, który zinfiltrował struktury Ku Klux Klanu. Telefonicznie. Co prawda w realu zrobił to za pomocą listu, ale na potrzeby filmu ten jeden, jedyny aspekt rzeczywistości lekko naciągnięto. Dzięki czemu jest jeszcze bardziej absurdalnie, niż w rzeczywistości. Jeśli nie mieliście okazji złapać "Czarnego bractwa" w kinach, nadrabiajcie. Już wkrótce może otrzeć się o Oscary.
Pierwszy człowiek
Ile da się wycisnąć z najbardziej znanej, najchętniej i najczęściej omawianej historii podboju kosmosu? Damien Chazelle zamienił tym razem batutę dyrygenta ("Whiplash" i "La La Land") na rakietę i posłał w kosmos Ryana Goslinga, na ziemi pozostawiając jego żonę (Claire Foy). I ten oto kosmiczny film - pierwszy lot człowieka na Księżyc - twardo stąpa po ziemi, miast perspektywy gwiezdnej, prezentując nam tę przyziemną, rodzinną. Niemniej jednak największe wrażenie robi samo lądowanie Apollo na Srebrnym Globie oraz spotkanie Neilla Armstronga z małżonką po udanym powrocie na Ziemię. Dla tych dwóch scen warto po "Pierwszego człowieka" sięgnąć.
Narodziny gwiazdy
Trochę zaskakująca jest ilość zachwytów jakie spada nie tyle na kolejny już remake „Narodzin gwiazdy”, ale kreację Lady Gagi. Wielu już nazywa ją faworytką Akademii w najbliższym rozdaniu Oscarów, ale jeszcze więcej osób zapomina o fenomenalnej roli w filmie samego reżysera. Cooper odwalił tu niesamowitą robotę - zarówno przed jak i za kamerą. Aż dziw bierze, że wciąż kojarzy się go z wygłupami w „Kac Vegas”, kiedy błyszczał już w „Poradniku pozytywnego myślenia”. Gaga fascynuje tu głównie w pierwszej połowie (w końcówce raczej irytując - ale to jej debiut na pierwszym planie, można wybaczyć), natomiast Bradley daje czadu przez cały film. Film, który zresztą już znacie, a który warto obejrzeć dla genialnej muzyki i wspomnianej aktorsko-śpiewającej dwójki.
Zimna wojna
Paweł Pawlikowski dokonał niemożliwego - po chwalonej i nagrodzonej Oscarem "Idzie", którą poprzeczkę podniósł sobie mniej więcej do wysokości, gdzie przelatują stratocumulusy, kolejnym dziełem po prostu wykosił wszystkich polskich twórców. Od czasów Kieślowskiego (i tego wcześniejszego Wajdy), nie było w na filmowych salonach osoby, która kręcąc tak niewiele, osiągnęła tak wiele. Co lepsze, zimnowojenna Joanna Kulig pod jego skrzydłami zagrała tak dobrze, że ją samą typuje się do wyróżnienia oscarową nominacją. Ile z tego wyjdzie, pokażą pierwsze tygodnie 2019 roku, ale nawet jeśli "Zimna wojna" nie powtórzy sukcesu wspomnianej "Idy", i tak z powodzeniem można ją nazywać jednym z najlepszych filmów w historii rodzimej kinematografii.
Kler
Prawdopodobnie najważniejszy polski film po 1989 roku. Nie jest to dzieło wybitne - pierwsza jego połowa to zlepek niemal kabaretowych, tragikomicznych scen bez większego ładu, dopiero w końcówce układającego się w większą całość - ale wściekłość, jaką wywołał w Polsce warta jest odnotowania. To dzięki "Klerowi" zaczęto głośno mówić o pedofilii w polskim Kościele. Dzięki Smarzowskiemu odezwały się ofiary gwałcicieli w sutannach, zaczęto odbrązawiać prałata ze św. Brygidy i to dzięki niemu uważniej zaczęto patrzeć na działania księży. Co ciekawe, nie jest to film antykościelny, jak głoszą jego przeciwnicy, ale to może dzięki nim właśnie niemal 6 milionów Polaków wybrało się do kin. Zdecydowanie warto go obejrzeć i samemu wyrobić sobie zdanie.
Mission: Impossible - Fallout
Chociaż Tom Cruise nie odstawiał tu takich popisów jak w „Ghost Protocol” czy „Rogue Nation” (oblatywanie helikoptera czy skok z niskim otwarciem spadochronu to nie ta liga co Burj Khalifa), „Fallout” z łatwością przeskoczył wszystkie inne produkcje sensacyjne tego roku. Seria z Ethanem Huntem jest w tej chwili lata świetlne przed zdziadziałym ostatnio Bondem i w przeciwieństwie do niego nie potrzebuje zmiany aktora w głównej roli. Cruise spokojnie może nakręcić jeszcze ze dwie odsłony i nawet jeśli ostatecznie przekaże pałeczkę komuś innemu, kierując tą serią z drugiego planu, jeszcze długo pozostanie niedościgniony. Najlepszy film akcji mijającego roku.
Walka
Przy liczbie fatalnych produkcji wypuszczanych taśmowo przez Netfliksa nie może dziwić powtarzająca się opinia, że wyprodukowany przez Leonardo Di Caprio dokument o Stanisławie Szukalskim jest najlepszym, co można obecnie znaleźć na platformie wielkiego "N". "Walka" Irka Dobrowolskiego dokumentuje życie i twórczość zapomnianego malarza i rzeźbiarza, ale nie jest to historia, obok której da się przejść obojętnie. Szukalski był prawdziwą indywidualnością, porównywanym przez swoich wyznawców do Picassa czy Michała Anioła. Gdyby nie splot nieszczęśliwych okoliczności - wybuchu wojny, a następnie popadnięcia w nędzę - Szukalski mógłby być obecnie stawiany obok największych nazwisk historii sztuki. I kto wie, czy tak nie będzie - jeśli dokument zyska rozgłos, być może uda się też zrealizować na jego bazie film fabularny i wykreować modę na wybitnego, acz zapomnianego Polaka. Artysty, którego większość prac uległa niestety zniszczeniu.
Spider-Man: Uniwersum
W mijającym roku nie omieszkałem wyskoczyć do kina na „Venoma” (świetny Hardy, ale filmowi dakeko do najlepszej piętnastki), na końcu którego pokazywany był fragment animowanego Spider-Mana. Nie zobaczyłem go, czując raczej znużenie człowiekiem-pająkiem po kolejnym restarcie serii z jego udziałem. I to był błąd. Bo „Spider-Man Uniwersum” to nie tylko najlepsza animacja tego roku, ale też najlepszy film o tym superbohaterze w ogóle. Dotarło to do mnie już po pierwszych minutach seansu właściwego, na który trafiłem czystym przypadkiem, a który wciągnął mnie bez reszty. I ten niesamowity styl animacji! Wreszcie coś innego niż imitowanie niedoścignionego Piksara - tu mamy po prostu komiks przeniesiony na ekran niemal 1:1. Nawet nie wiecie, ile to sprawia radości. Idźcie póki grają i przekonajcie się sami.