Zemsta jest słodka. Ale bywa, że smakuje jak karma dla psów
O tym jak czworonóg w akcie zemsty przypadkowo dostał Oscara.
Nie zliczę, ile razy słyszałem już po premierze dowolnego filmu ze zwierzakiem w obsadzie, iż właśnie temu zwierzakowi należałby się Oscar za rolę pierwszo- czy drugoplanową. Ostatnio najgłośniej o takim lobbowaniu było przy okazji Uggiego - psa z nagrodzonego ostatecznie innymi statuetkami "Artysty" - oraz "Nellie", buldoga z zeszłorocznego "Patersona" Jima Jarmuscha. I chociaż każdy z nich (Nellie niestety pośmiertnie) dostał wyróżnienie na festiwalu w Cannes (specjalna nagroda Palm Dog Award przyznawana jest od 2001 roku), Oscara w zębach okazji trzymać nie mieli. Był jednak jeden pies, który o mały włos nie dostąpiłby tego zaszczytu, chociaż wówczas mało który widz zdawał sobie z tego sprawę.
Ta krótka, ale sympatyczna historia miała miejsce w pierwszej połowie lat 80., gdy szykowano kolejny w dziejach powrót na ekran niejakiego Tarzana. Po kilku jego niezbyt inteligentnych inkarnacjach we wcześniejszych latach, Hollywood wreszcie postanowiło dać szansę literackiemu pierwowzorowi autorstwa Edgara Rice'a Burroughsa, nie robiąc z wychowanego przez małpy mężczyzny półgłówka. "Legendę Tarzana, władcy małp" ("Greystoke: The Legend od Tarzan, Lord of the Apes") na ekran miał przenieść Robert Towne, ekranizując scenariusz własnego autorstwa.
Zanim jednak miał się na dobre do tego zabrać, w amerykańskich kinach zaprezentowano jego reżyserski debiut "Życiowy rekord" ("Personal Best"). Film o próbie uzyskania olimpijskiej kwalifikacji przez skłaniające się ku sobie amerykańskie wieloboistki, bardzo odważny i dość zgrabnie nakręcony, poniósł jednak w kinach frekwencyjną porażkę.
35 lat później byłby zapewne wielkim hitem z szansami na wyróżnienie przez Amerykańską Akademię Filmową, tymczasem w 1982 roku uznano go za mało interesującą ciekawostkę. Ciekawostkę, która pogrzebała szanse Towne'a na wyreżyserowanie filmu o Tarzanie (w którym, nawiasem mówiąc, imię Tarzan w ogóle nie pada).
Taka tam ciekawostka. (fot. Warner Bros.) W związku z klapą "Życiowego rekordu" realizację "Greystoke" powierzono ostatecznie Hugh Hudsonowi, świeżo nominowanemu do Oscara reżyserowi "Rydwanów ognia". Rozgoryczony takim obrotem sprawy Robert Towne, który jak wspomniałem, sam chciał przekuć swój scenariusz w dzieło wiekopomne, obmyślił dość niecodzienny plan zemsty. Zażądał bowiem, by zamiast jego nazwiska w napisach początkowych i końcowych umieszczono... imię jego psa. Towne nie przewidział jednak, że "Legenda Tarzana" już wkrótce zostanie nie tylko doceniona przez krytyków, ale też trzykrotnie nominowana do Oscara. W tym za najlepszy scenariusz.
Zaznaczyłem coś, co mogło wam umknąć w gąszczu tekstu. Tym sposobem, podczas uroczystej gali rozdania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej Kirk Douglas i Burt Lancaster z pełną powagą wyczytali na scenie nazwisko niejakiego P.H. Vazaka - pierwszego w historii czworonoga, który miał najprawdziwszą i niepowtarzalną szansę na zdobycie Oscara. I tylko szkoda, że skończyło się na samej nominacji - Vazak nie miał niestety szans z Peterem Shafferem, który odebrał nagiego złotego rycerza za adaptację "Amadeusza". (5:38 w poniższym fragmencie pamiętnej gali)
Wracając na zakończenie do Towne'a - mógłby pluć sobie w brodę, gdyby to była jedyna jego okazja na zgarnięcie statuetki. Była to co prawda jego ostatnia nominacja, ale wcześniej wyróżniono go jeszcze trzema (kolejno w 1974, 1975 i 1976 roku), z czego raz, za "Chinatown" Romana Polańskiego", Oscara ostatecznie wyhaczył.
A pies, który niemal zgarnął Oscara wyglądał mniej więcej tak:
Źródła:
Wikipedia: Greystoke: The Legend of Tarzan, Lord of the Apes
Wikipedia: Robert Towne
Wikipedia: Palm Dog Award