Poszedłem na eliminacje do „Jednego z dziesięciu”. Nie tego się spodziewałem
Podczas oglądania w TVP kultowego „Jednego z dziesięciu” w głowie tworzy się obraz profesjonalnego, dobrze przygotowanego show, któremu prestiżu dodaje dodatkowo osoba prowadzącego – Tadeusza Sznuka.
Na wstępie szybkie wyjaśnienie – jestem wielkim fanem nadawanego już od prawie 30 lat teleturnieju, którego poszczególne edycje śledzę już od prawie ćwierćwiecza. Podoba mi się w nim wszystko: począwszy od kultowej czołówki, przez proces przedstawiania się uczestników, klasyczny 3-rundowy pojedynek, po którym Tadeusz Sznuk niczym Donald Sutherland w filmowej adaptacji „Igrzysk śmierci” ogłasza zwycięzcę, na głosie z offu i rozdawaniu kuferków przez panią Sylwię skończywszy. „Jeden z dziesięciu” nie ma wad, więc nie dziwi, że nie schodzi z ramówki Telewizji Polskiej od 1994 roku, pomimo faktu, że niejednokrotnie losy kolejnych edycji, ku zaskoczeniu widzów, potrafiły ważyć się niemal do ostatniej chwili.
Nagrywany przez TVP Lublin program w zasadzie jako jeden z ostatnich u podstaw stawia faktycznie wiedzę uczestników i poniekąd jej popularyzację wśród widzów, a nie rozrywkę ze sztucznie kreowaną dramaturgią, którą serwują nam, dajmy na to, „Milionerzy” czy zbliżony do nich format „Postaw na milion”. I chociaż nagrody dla zwycięzców są w nim nieporównywalnie mniejsze, chętnych do stanięcia w szranki z panem Tadeuszem i jego zestawem pytań nie brakuje. Po wielu latach i ja wreszcie nabrałem odwagi, by sprawdzić swoją wiedzę w lubelskim battle royale.
Wszystko zaczęło się, jak wiele historii o przechwalaniu i udowadnianiu swoich umiejętności: od wizyty w pubie. Jednak tu, zamiast klasycznego „potrzymaj mi piwo” i robieniu salta z wysokości lady barowej, w ruch poszedł formularz zgłoszeniowy, jaki możemy znaleźć na dedykowanej teleturniejowi stronie. Co mnie ostatecznie nakłoniło do jego wypełnienia? Był to kontakt z kilkoma jego uczestnikami, których poznałem podczas cotygodniowych quizów rozgrywanych w jednym z gdańskich lokali. Okazało się, że pomimo rekordowych wręcz wyników, jakie osiągali, to przesympatyczni, niezadzierający nosa i chętnie niosący pomoc ludzie, którzy przekonywali, że proces eliminacji to przysłowiowa „bułka z masłem”. Co rychlej więc postanowiłem to sprawdzić.
Niestety „rychły” to ostatnie słowo, jakie można napisać o horrendalnie długim procesie prowadzącym do trafienia przed oblicze sędziego ostatecznego, Salomona z Woronicza, nestora polskiego dziennikarstwa i żywego symbolu „Jednego z dziesięciu”. Tadeusz Sznuk prowadzi teleturniej od jego pierwszego odcinka i pomimo faktu, że kilka lat temu potajemnie szukano osoby, która miałaby go zastąpić, zachował posadę, a istniejące ponoć nagranie pilotowego odcinka z innym prowadzącym stało się niemal świętym Graalem dla fanów kultowego formatu. Dla mnie świętym Graalem byłby choćby uścisk jego ręki, stojąc za pulpitem uczestnika. Ale by otrzymać szansę na chociaż to, musiałem mocno uzbroić się w cierpliwość.
Dość powiedzieć, że od momentu wypełnienia wspomnianego już formularza zgłoszeniowego do potwierdzenia jego przetworzenia minęło aż 9 dni. Ale wynik ten jest niczym w porównaniu z czasem, jaki mija do zaproszenia na same eliminacje. Między 8 marca 2021 roku a 13 września 2022 roku, kiedy to oficjalnie zaproszono mnie do wzięcia w nich udziału, minęły aż 554 dni, podczas których niemal udało mi się zapomnieć, że w ogóle takie zgłoszenie wysyłałem. A przynajmniej zwątpić, że po tak długim czasie ktoś odnajdzie je w gąszczu formularzy od innych kandydatów. Niemniej jednak, po odczekaniu kolejnych 11 dni, miałem stawić się wraz ze zdjęciem legitymacyjnym w budynku I Liceum Ogólnokształcącego im. Mikołaja Kopernika w Gdańsku, gdzie punktualnie o 14:00 miał rozpocząć się „egzamin”.
Nie bez powodu używam tego słowa w kontekście walki o udział w programie. I LO to moje licealne Alma Mater, a sala, w której miałem odbyć rozmowę kwalifikacyjną połączoną z testem składającym się z 20 pytań, to klasa, w której niemal dokładnie 20 lat wcześniej zdawałem maturę z historii. Z dość rozczarowującym zresztą rezultatem, który w kontekście stawania w szranki z tuzami wiedzy wszelakiej, poziom stresu podniósł do takich rozmiarów, że pulsometr na nadgarstku uznał moje zwielokrotnione tętno za aktywność fizyczną. Byłem całą sytuacją tak zestresowany, iż na miejsce dotarłem z tak znacznym wyprzedzeniem, że przed wejściem na powtórkę z egzaminu dojrzałości zdążyłem zwiedzić całą szkołę i powspominać nauczycieli, z których część wciąż w I LO pracuje. Dziś jednak ich w budynku nie było. Byli za to inni kandydaci, do których bez słowa skierowała mnie portierka, poprawnie kategoryzując blade lico jako znak rozpoznawczy zaproszonych kandydatów.
W ciemnym korytarzu na kilku rozstawionych ławkach, z nosami w telefonach, starając się nie patrzeć innym w oczy, siedzieli oni. Trybuci wytypowani do wzięcia udziału w quizowych igrzyskach, wykazujący oznaki życia tylko wtedy, gdy kolejne osoby niczym w kolejce do internisty starały się ustalić „kto ostatni”. Ostatni byłem oczywiście ja, ale nie na długo – kolejne osoby już napierały na drzwi wejściowe do liceum, a dojście do tego, kto jest przed kim, a kto za kim, przełożyło się tylko na dodatkowe podniesienie poziomu stresu u wszystkich zgromadzonych. Więcej strachu narobiła jednak jedna z kandydatek, która po opuszczeniu sali, głośno odpowiadając na pytanie „I jak?” zadane przez męża i dzieci, rzuciła szybko „miałam maxa”, po czym spojrzała na nas z nieukrywaną satysfakcją. Tak zauważalną, że nawet sprzeczającym się o miejsce w kolejce przeszła ochota na kłótnię. Teraz każdy chciał być ostatni. A następny w kolejce byłem ja.
Gdy po chwili znalazłem się w środku, przerażenie na moment zostało przytłumione przez zdziwienie. Szybki rzut oka na salę dał mi do zrozumienia, że siedzi w niej aż czworo egzaminatorów, którzy jednocześnie zadają pytania i zapisują na żywo odpowiedzi kandydatów do programu. W głowie szybko zakiełkowała mi myśl: to nie test, to egzekucja. Znów przerażony usiadłem przed obliczem odpytującej osoby, jednym uchem próbując wychwycić, jakie pytania padają przy stolikach obok. Nie pamiętam nawet, czy dobrze wypełniłem przedłożoną kartę kandydata, ani co było w klauzuli RODO, jaką otrzymałem do podpisania. Udając, że studiuję kolejne jej punkty, z trwogą odkrywałem, że nie znam na nie odpowiedzi. Sytuacji nie polepszył fakt, że po wyjęciu z portfela zdjęcia legitymacyjnego usłyszałem, że będzie potrzebne dopiero, jeśli odpowiem poprawnie na 15 z 20 pytań. Nagle odechciało mi się ściskać rękę Tadeusza Sznuka.
Przed wybiegnięciem z sali powstrzymała mnie jednak myśl, że gorzej niż 20 lat wcześniej na maturze na pewno nie będzie. A twierdza w Malborku, o której styl architektoniczny właśnie zapytano osobę za moimi plecami, to „przecież gotyk, każdy to wie”. Popatrzyłem w oczy przedstawicielce plutonu i czekałem na pierwszy wystrzał.
Cztery minuty później było po wszystkim.
Na dwadzieścia salw lecących w moim kierunku, drasnęła mnie tylko jedna. Co prawda w samo serce, bo nie potrafiłem sobie w kilka sekund przypomnieć, do czego z niego wypływa krew (odp.: tętnice), ale rana na szczęście nie okazała się śmiertelna. Opatrująca mnie osoba wzięła zaś sobie na pamiątkę moje zdjęcie i prosiła o regularne sprawdzanie poczty, na które „za pół roku do roku (lub później)” ma przyjść zaproszenie do Lublina.
– Proszę też sprawdzać spam! – usłyszałem, domykając już drzwi sali, ale nie jestem pewny, czy była to sugestia, czy groźba. Jedno jest pewne – co kilka dni przedzieram się teraz przez reklamy środków na erekcję i maili zapewniających gigantyczny zysk z kryptowalut, polując na tego jednego, jedynego. Nie mam pojęcia, czy faktycznie dotrze – o niektórych kandydatach twórcy „Jednego z dziesięciu” ponoć zapominają – ale dzięki udziałowi w eliminacjach bogatszy jestem o nowe doświadczenie. I potencjalną szansę na otrzymanie 3 milionów dolarów od potomka rodziny królewskiej z Nigerii, bo i takie wiadomości znajduję w folderze z niechcianą pocztą w oczekiwaniu na wezwanie przed oblicze pana Tadeusza.
Acha, w trakcie rozmowy z panią odpytującą dowiedziałem się, że na eliminacje, w których tego dnia brałem udział, można sobie wejść z ulicy. Zaproszenie było niepotrzebne.
Post Scriptum
Poniżej załączam pełną listę pytań, jakie usłyszałem w trakcie eliminacji do „Jednego z dziesięciu”. Nie było wśród nich pytania o Malbork. Dopiero po zakończeniu odpytywania zrozumiałem, że pozostałe osoby egzaminowane wraz ze mną otrzymały po prostu inny ich zestaw.
Które dwa pierwiastki wchodzą w skład soli kuchennej?
W delcie której rzeki występują w Polsce depresje?
Na jakiej szerokości geograficznej leży równik?
W którym roku założono Fundację Alfreda Nobla? Można pomylić się o 4 lata.
Jak nazywa się bryła powstała przez obrót prostokąta wokół jednego z jego boków?
Kto jest autorem noweli „Katarynka”?
Jaki ptak „…swój ogonek chwali” w popularnym przysłowiu?
„Wiem, że nic nie wiem”. Komu przypisywane jest to powiedzenie?
Jak nazywają się rycerze posługujący się mieczami świetlnymi w świecie „Gwiezdnych wojen”?
Koszalin, Kołobrzeg, Słupsk. Które z tych miast jest miastem portowym?
Jak z francuskiego nazywa się mały marynowany ogórek?
Salamandra jest gadem czy płazem?
Ile kluczy widnieje w herbie Watykanu?
Krew dopływa do serca żyłami, a czym z niego wypływa?
Milimetr słupa rtęci, zwany też Torem, to dawna jednostka której wartości fizycznej?
Jak nazywał się twórca „Piety” i posągu Dawida?
Czy saksofon zaliczany jest do instrumentów drewnianych czy blaszanych?
W której figurze geometrycznej umieszczone jest oko, symbol Trójcy Świętej?
Jak inaczej nazywa się biały barszcz, zupa na zakwasie z chleba i mąki żytniej?
W którym roku Turcy zdobyli Konstantynopol? Data ta uznawana jest za koniec średniowiecza.