Artykułów na temat złego traktowania zwierząt na planie filmowym powstało bez liku i wydawałoby się, że przykre wypadki podczas realizacji zdjęć należą już do przeszłości. Próbuje nas o tym przekonać utarta niczym hasło na zakończenie reklamy środków na ból głowy formułka, która zapewnia, że ze zwierzętami obchodzono się lepiej niż z ludźmi. Prawda jest jednak taka, że fraza "podczas kręcenia tego filmu nie ucierpiało żadne zwierzę" to puste słowa, nie mające wiele wspólnego ze stanem faktycznym. Jak ujawnił niedawno magazyn The Hollywood Reporter (THR), producenci wrzucają ją na zakończenie napisów końcowych dla świętego spokoju, a zwierzęta jak ginęły, tak wciąż giną. Z tą różnicą, że w dzisiejszych czasach łatwiej to zatuszować.
Artykuł na stronach THR otwiera krótkie litanie ostatnich grzechów ciężkich zachodnich filmowców. Przeczytać możemy m.in., że chociaż w uhonorowanym czterema Oscarami Życiu Pi w większości scen bengalski tygrys generowany był komputerowo, tak podczas dokrętek, w których wymagana była obecność prawdziwego zwierzęcia, filmowy Richard Paker niemal utonął. Przypomniany został też zeszłoroczny skandal związany z realizacją Hobbita, podczas której zginęło aż 27 zwierząt oraz wyciągnięty na światło dzienne incydent z planu Czasu wojny ("War Horse") Stevena Spielberga, podczas którego życia został pozbawiony jeden z rumaków. Każdy z tych filmów dumnie obwieszcza na zakończenie, że pojawiająca się w nich fauna żadnego uszczerbku nie odniosła. Jak to możliwe?
Pomijając oczywisty aspekt korupcji i starannego tuszowania, filmowcy umiejętnie potrafią wykorzystać kilka prawnych kruczków. Jednym z nich jest dość ogólny zapisek, z którego wynika, że nadzór nad zwierzętami dotyczy momentów, kiedy na planie trwają zdjęcia - gdy kamery nie pracują film de facto nie jest kręcony. Każda więc krzywda wyrządzona zwierzęciu po klapsie kończącym dane ujęcie jest odnotowywana, ale nie brana pod uwagę w procesie decyzyjnym przyznającym certyfikat i nie nagłaśniana. Chyba, że ktoś puści parę z gęby, tak jak to było w przypadku wspomnianych wyżej produkcji.
Śmierć jak kromka chleba
Nad bezpieczeństwem zwierząt na planie czuwa organizacja American Humane Association (AHA) i chociaż jej przedstawiciele są zapraszani przez producentów wszystkich filmów, w którym choćby epizodycznie pojawia się jakieś zwierzę, według dziennikarza THR jeśli już na zaproszenie odpowiedzą (zdarza się, że nie ma wystarczająco dużej siły roboczej na obskoczenie każdej produkcji) często przymykają oko na różnego rodzaju wypadki i incydenty. Tych ostatnich, jak się okazuje, było w ostatnich latach całkiem sporo:
W "Przygodzie na Antarktydzie" główną rolę oprócz niedawno tragicznie zmarłego Paula Walkera grało kilka psów rasy Husky. W pewnym momencie psy rzuciły się na siebie i musiał interweniować treser, którego metody perswazji polegały na okładaniu pięściami przepony jednego z nich. Incydent pojawił się w raporcie AHA z planu filmu, ale ten i tak otrzymał prawo do zamieszczenia tradycyjnej formułki.
Udział w "Miłości na zamówienie" życiem przepłacił tamias (gryzoń z rodziny wiewiórkowatych). Zajmujący się nim na planie opiekun (nie będący właścicielem zwierzęcia) upuścił go podczas spaceru po skałach, a następnie przypadkiem zadeptał go na śmierć. W czasie, gdy pracowały kamery, żadnemu zwierzęciu krzywda oczywiście nie została wyrządzona.
W 2003 roku AHA przemilczała wpływ kręcenia pierwszej części "Piratów z Karaibów" na faunę morską. Jak się okazuje, przez działania ekipy filmowej zdechło kilkadziesiąt ryb oraz ośmiornica. Winą obarczono pirotechników, którzy odpalili ładunki wybuchowe na otwartym akwenie wodnym nie upewniwszy się, że żadnemu zwierzęciu krzywda się nie stanie. W napisach, jak się pewnie domyślacie, znana formułka pojawiła się, ale w lekko zmodyfikowanym brzmieniu.
Między 2001 a 2006 rokiem w Hollywood ucierpiały 82 konie, z czego osiem zginęło lub zostało poddanych eutanazji, gdyż obrażenia jakich doznały i tak doprowadziłyby do ich śmierci. Wśród jej przyczyn wymienia się zderzenie zwierzęcia z samochodem zdjęciowym lub nadzianie na elementy dekoracji, a więc jawne zaniedbania ekipy filmowej.
W 2010 i 2011 roku na planie "Hecy w zoo" zdechła żyrafa, a podczas powstawania "Marmaduke'a" i "Our Idiot Brother" dwa psy. AHA broni decyzji o umieszczeniu adnotacji na końcu filmu stwierdzeniem, że wszystkie zwierzęta cierpiały na schorzenia, których nabawiły się poza planem zdjęciowym przed rozpoczęciem produkcji rzeczonych filmów.
Hurtowe rozdawanie certyfikatów
Wiele wskazuje na to, że z obrońców zwierząt wspomniana organizacja zmieniła się w sprzątaczy bałaganu, którego narobili filmowcy. Tylko niekiedy zamiast powtarzanej jak mantra formułki z tytułu niniejszego tekstu, w napisach końcowych umieszcza się niewiele mówiące zdanie: "Nad bezpieczeństwem zwierząt czuwała American Humane Association". Efektów tej opieki możemy się jednak tylko domyślać. Wszak wystarczy zaledwie kilka minut obecności kogoś z AHA na planie, aby powyższe zdanie do napisów dokleić - co też w artykule na THR potwierdzają sami oskarżeni.
Zdaniem THR przedstawiciele AHA nie tylko bagatelizują większość wypadków, ale też często odmawiają wszczęcia śledztwa nawet w sprawie tych naprawdę poważnych. Winnymi takiego stanu rzeczy są coraz silniejsze związki między branżą a samą organizacją - dla tej ostatniej udział przy dużych projektach to sprawa niezwykle prestiżowa, dlatego wszelkie incydenty z planu zdjęciowego mogą zaszkodzić nie tylko danej produkcji, ale i renomie AHA. Wszystko oczywiście w imię pieniądza.
Na czarnej liście
Bardzo często dochodzi też do kuriozalnych sytuacji, w trakcie których nadgorliwa osoba z AHA z planu jest po prostu usuwana, przy okazji otrzymując łatkę sprawiającej problemy. A kiedy już taką się otrzyma, nadzorowanie realizacji innej produkcji często jest już dla niej niemożliwe, gdyż w Hollywood na plan można zaprosić konkretnego nadzorcę - z imienia i nazwiska (rzecznik American Humane Association zaprzecza takim sugestiom, ale informatorzy THR utrzymują, że takie rzeczy mają jednak miejsce). Kto by chciał gościć u siebie irytującego śledczego, gdy łatwiej i przyjemniej będzie sprowadzić kogoś spolegliwego i niezbyt chętnie biorącego nadgodziny?
TL;DR
Podsumowując, jeżeli w napisach końcowych zobaczycie zapewnienie, że żadne zwierzę nie ucierpiało, miejcie na uwadze, że chodzi tylko o cierpienie zadane celowo lub takie, którego doznało przed wyłączeniem kamer. Jeśli natomiast przeczytacie jedynie, że nad zwierzętami czuwała taka czy inna organizacja, znaczy to, że ktoś solidnie dał ciała i na planie z całą pewnością doszło do rzeczy, o których wolelibyście nie wiedzieć. Przepraszam, że spieprzyłem Wam seans. Ale humor możecie spieprzyć sobie jeszcze bardziej, czytając omawiany artykuł w oryginale.
PS: Więcej przykładów haniebnych zaniedbań na planie filmowym znajdziecie natomiast na stronie A.V. Club.