Szybka recka: Trzy billboardy za Ebbing, Missouri (2017)
Jest luty, a znamy najlepszy film całego roku.
Rzadko się zdarza, by już na początku roku pojawił się film, który z powodzeniem można nazwać najlepszą produkcją, przynajmniej najbliższych 12 miesięcy. A jeszcze rzadziej taki, który można nazwać jednym z najwspanialszych dzieł ostatniej dekady. Co jednak począć z "Trzema billboardami za Ebbing, Missouri", które spełniają oba te warunki?
Mildred ma problem - jej córka została zamordowana, a ją samą po kilku miesiącach od zajścia wciąż ignoruje lokalna policja. Za chwilę będzie miała jednak jeszcze więcej zmartwień, gdyż postanawia zmotywować stróżów prawa, wynajmując powierzchnię reklamową, na której wzywa umierającego szeryfa do zakasania rękawów i znalezienia oprawców jej córki. Mildred wie, że narobi sobie wrogów w rodzinnym Ebbing, ale dość już ma opieszałości - nie ma za to nic do stracenia. Jej małżeństwo się rozpadło, biznes nie przynosi zysków, a na kolejne dzieci nie ma raczej perspektyw. Trzy billboardy stają się więc jej całym życiem. A życie mieszkańców Ebbing zostaje tym samym wywrócone do góry nogami.
Recenzja "Three Billboards Outside Ebbing, Missouri"
Nie byłem jak dotąd wielkim fanem dzieł Martina McDonagha. "In Bruges" pamiętam jak przez mgłę, choć "Siedmiu psychopatów" uznaję za kawał solidnej i niczym nieskrępowanej rozrywki - ale nic ponadto. Do "Trzech Billboardów" podchodziłem więc bez większych oczekiwań, nie zobaczywszy nawet nawet zwiastuna. I to był chyba strzał w dziesiątkę, bo dzięki temu dałem się wziąć z totalnego zaskoczenia, a film przeżywam już 8 dzień po seansie. Tak się rodzą arcydzieła.
Na pierwszy rzut oka "Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri" wyglądają jak zagubiona i niedawno odnaleziona na strychu braci Coen produkcja. Nieco dziwne miasteczko, z dziwnym klimatem i nieco dziwniejszymi mieszkańcami, operującymi nieco dziwnym akcentem i robiącymi nieco dziwne rzeczy. Gdybym w napisach początkowych i końcowych dostrzegł Joela i Ethana, dałbym się nabrać. Ale w przeciwieństwie do ich nieco dziwnych produkcji, McDonagh nie czyni z dziwności głównego atutu, a zaledwie dodatek do tygla emocji raz po raz wylewających się z ekranu.
"Trzy Billboardy" są bowiem niekończącym się pokładem smutku i radości, agresji i zrozumienia, nienawiści i przebaczenia. Są filmem zaskakującym na każdym kroku ciągłą zmianą nastroju, serwującym widzom prawdziwy roller coaster uczuć. Reżyser z wielką wirtuozerią gra na nerwach widzów, kompletnie niszcząc ich oczekiwania co do dalszego rozwoju fabuły czy wyborów bohaterów. Kiedy myślisz, że nastąpi chwila na refleksję, McDonagh serwuje ci eksplozję agresji. Kiedy spodziewasz się roztrzaskanej czaszki, dostajesz przebaczenie. Ogląda się to wszystko z zapartym tchem, bez możliwości oderwania oczu od ekranu choćby na chwilę.
Oscary gwarantowane
Największa w tym zasługa kapitalnego scenariusza oraz obsady. Frances McDormand (pewny Oscar) serwuje nam rolę życia. Woody Harrelson zaskakuje paletą emocji. Ale pierwsze skrzypce zdecydowanie gra Sam Rockwell (stuprocentowy Oscar). Portretowana przez niego postać rasistowskiego homofoba będącego jednocześnie nierozgarniętym na pierwszy rzut oka stróżem prawa to aktorskie tour de force. Kiedy pojawia się Rockwell, kradnie każdą scenę - jedynie w sekwencjach, gdzie wchodzi w interakcje z McDormand, ta ostatnia jest w stanie dotrzymać mu kroku. Złoty Rycerz dla wcześniej raczej mało docenianego, ale świetnego aktora jest tak pewny, jak styczniowy mróz czy nieudane wakacje na polskim wybrzeżu. Słowem musiałby zdarzyć się cud, żeby Akademia nagrodziła w tym roku inną rolę drugoplanową.
Jeśli nadal czytacie tę recenzję, zamiast już rezerwować miejsce w kinie, to najpierw idźcie po rozum do głowy, a potem biegnijcie na seans. "Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri" to inwestycja warta każdych pieniędzy. Film przywracający wiarę w nieco ambitniejsze kino, na którym opad szczęki jest gwarantowany. I wcale nie potrzeba do tego wielkich fajerwerków. Wystarczą emocje. Wybuchające prosto w twarz.