Figwit. Tajemniczy elf na naradzie u Elronda we "Władcy Pierścieni. Zauważyliście?
Kolejny dowód na to, że kobiety rządzą światem.
Początkowo planowałem zatytułować ten tekst "Oglądałem Władcę Pierścieni kilkanaście razy, ale tego nie zauważyłem" (wzorem szalenie popularnego wpisu na temat "Matriksa"), jednak byłoby to kłamstwo, a jak pewnie wiecie, kłamstwem brzydzę się równie mocno, co pieniędzmi. Prawda jest taka, że zauważyłem tajemniczą postać w trzyczęściowej adaptacji arcydzieła J.R.R. Tolkiena, ale nigdy nie podejrzewałem, że geneza jego poczęcia i jestestwa na celuloidowej kliszy może być tak ciekawa.
Jedną z najbardziej pamiętnych scen "Drużyny pierścienia" jest z pewnością narada u Elronda, parodiowana wiele razy nie tylko w filmach, ale także, a może nawet przede wszystkim w niezwykle popularnym internetowym memie z Boromirem powątpiewającym w łatwą przeprawę do Mordoru w roli głównej. Zanim jednak sieć oszalała na punkcie bohatera granego przez Seana Beana, już w chwili premiery pierwszego filmu bohaterem przynajmniej żeńskiej części widzów stał się anonimowy elf, pojawiający się w sekwencji w Rivendell na dokładnie trzy sekundy. I nie wypowiadający nawet jednego słowa.
Siedzącego obok Aragorna na naradzie przedstawiciela elfiej rasy internautki ochrzciły imieniem Figwit. Skąd je wzięły? "Figwit" to akronim wyrażenia "Frodo is great... who is THAT?" ("Frodo jest świetny... ale kto TO jest?"), czyli słów jakie pomysłodawczyni fanklubu nieznanego elfa wypowiedziały, widząc go po raz pierwszy. Wcielający się w niego Bret McKenzie, wówczas 26-letni muzyk, a kilka lat później jeden z członków obsady kultowego serialu "Flight of the Conchords", tak bardzo spodobał się oglądającym film dwóm mieszkającym w Wielkiej Brytanii kobietom, że zadedykowały mu stronę internetową.
Okazało się, że informacji o Figwicie poszukiwało w sieci tak wiele osób, że serwery, na której strona została umieszczona, nie wytrzymały zainteresowania fanów. Wkrótce po wykupieniu dodatkowego transferu zebrała się jednak dość spora społeczność kobiet, które przesyłały autorkom stopklatki z filmu, na których udało im się wypatrzyć elfa. Wszystkie z wielką niecierpliwością czekały też na premierę "Dwóch wież", by klatka po klatce oglądać drugą część "Władcy Pierścieni", starając się wyłapać postać graną przez McKenziego. Na próżno.
Ten ostatni trafił na plan produkcji przez swoją ówczesną dziewczynę - sekretarkę pracującą w trzymającym pieczę nad efektami specjalnymi studiu WETA. To ona namówiła go na udział w castingu dla statystów, skąd trafił to jednej z najważniejszych scen w pierwszej odsłonie ekranizacji. Nikt nie przypuszczał, że już wtedy internet będzie w stanie wygenerować tyle szumu, a postać trzecioplanowa skupi na sobie aż taką uwagę. Figwit siłą rzeczy nie mógł pojawić się w części drugiej, gdyż zdjęcia do niej (jak i do trzeciej) już dawno zostały zakończone.
Jak się jednak okazało, informacja o popularności bohatera portretowanego przez Breta McKenziego dotarła do samego Petera Jacksona, który uznał ją na tyle zabawną, że postanowił zrobić wszystko, by Nowozelandczyk trafił przynajmniej do części trzeciej. Początkowe próby kontaktu z muzykiem na niewiele się zdały, jednak ostatecznie udało się go namówić na pojawienie się na planie przy okazji dokrętek. McKenzie dostał do wypowiedzenia aż dwie linijki tekstu w rozmowie z samą Arweną. Początkowo miał je wyrzucać z siebie kto inny, jednak postulaty od fanek Figwita sprawiły, że to właśnie jemu Jackson powierzył tę nieco bardziej rozbudowaną już rolę.
W związku z występem w "Powrocie Króla" Figwit doczekał się również własnej karty w The Lord of the Rings Trading Card Game, gdzie ochrzczono go imieniem Aegnor. Co więcej, fakt, iż powrócił w trzecim filmie skłonił kilkoro filmowców z Wellington do nakręcenia filmu dokumentalnego o postaci i aktorze ją portretującym, do udziału w którym udało im się też namówić Petera Jacksona, Iana McKellena i kilku innych członków obsady. Ale najlepsze zostawiłem na zakończenie.
Peter Jackson nie zapomniał o internetowym szumie wywołanym przez rozentuzjazmowane fanki Figwita i zaprosił Breta McKenziego do występu w pierwszej odsłonie "Hobbita". Co prawda nadał mu tam inne imię (Lindir), ale jego wygląd i funkcja jaką pełnił na dworze Elronda pozwalają spekulować, że to w zasadzie jedna i ta sama postać. I pomyśleć, że wszystko to dzięki czujnym oczom i buzującym hormonom dwudziesto- i trzydziestolatki, które udowodniły, że można jednak zrobić coś z niczego. A raczej kogoś z nikogo.