Zapomnijcie o "Kręgu". Ten film zabijał naprawdę
Czy produkcję, podczas kręcenia której ekipa niemal zginęła w gwałtownej powodzi, a aktorka wcielająca się w postać pierwszoplanową została zaatakowana przez panterę można nazwać przeklętą? Pewnie nie. Ale film, do którego powstania rękę przyłożyło 220 osób, z czego u 91 rozwinęły się nowotwory, do takiego miana aspirować już może. Zwłaszcza, że z tych 91 aż 46 faktycznie zmarło na raka. Jak to w ogóle możliwe?
To miał być hit. Wyprodukowany przez Howarda Hughesa (dla niezorientowanych, to o nim był "Aviator") monument ku czci Czyngis-chana, z niesamowicie popularnym Johnem Wayne'em w tytułowej roli w teorii musiał zawojować amerykański box office. Co prawda nie kręcono go w Azji, a wyłącznie na amerykańskiej ziemi, ale wielki budżet i gwiazdorska obsada miały zagwarantować widowisko, które przejdzie do historii kinematografii. Niestety nie o takiej historii marzyli twórcy dzieła, które uznaje się nie tylko za jeden z najgorszych w latach 50., ale też najgorszych w ogóle.
Jak widać na słynnej mapce stanu Kalifornia, która dla twórców z Hollywood była całym światem, miejsca dla Mongolii zabrakło. Toteż trzeba było się wybrać nieco dalej.
Od początku wszystko układało się w najgorszy możliwy sposób. Już na etapie castingu twórcy wykazali się totalnym brakiem wyczucia - chociaż reżyser Dick Powell w roli "Zdobywcy" od samego początku widział Marlona Brando, ostatecznie pod przymusem (kto byłby w stanie odmówić Duke'owi?) musiał zgodzić się na będącego wówczas u szczytu popularności Johna Wayne'a. To właśnie w ręce tego ostatniego wpadł przaśny scenariusz, który legenda westernu uznała za arcydzieło i postanowiła zrobić wszystko, by dopisać do swojego portfolio rolę mongolskiego wodza.
To był, jak widać, naprawdę świetny pomysł.
Najwięcej jednak problemów sprawiła decyzja o kręceniu zdjęć plenerowych na pustyni i kanionach stanu Utah. Zdjęcia powstawały w niemal 50-stopniowym upale, a kiedy nie świeciło słońce, z nieba miast żaru lało się tak dużo wody, że ekipa miała spore problemy z utrzymaniem się nie tyle na powierzchni, co przy życiu. Równie niebezpieczna przygoda czekała Susan Hayward, której posmakować postanowiła pantera - na szczęście skończyło się na sporym strachu i zwiększeniem ochrony na planie. Ale nawet dodatkowa obstawa nie mogła powstrzymać tego, co czyhało na twórców "Zdobywcy" w mocno niegościnnej okolicy.
Nie, nie chodziło o zwichnięcia i skręcenia kostek.
Jak się okazało, wszystkie osoby w ekipie zbagatelizowały fakt, że około 200 kilometrów na zachód od miejsca, gdzie kręcono zdjęcia plenerowe, niespełna 2 lata wcześniej amerykańskie wojsko zdetonowało 11 bomb atomowych. Opad promieniotwórczy po zakrojonych na tak szeroką skalę testach rozniósł się z wiatrem, a największe jego stężenie odnotowano w kanionie Snow w stanie Utah. Właśnie tam przez 13 tygodni powstawał "Zdobywca", więc obsada miała naprawdę sporo czasu, by nawdychać się radioaktywnego pyłu, przyjmując solidną dawkę promieniowania. Jak bardzo solidną, mieli się dopiero dowiedzieć.
Oni wiedzieli.
Jakby tego było mało, mimo ponad trzymiesięcznego okresu zdjęciowego film wymagał dokrętek. Aby oszczędzić ekipie ponownej podróży do Utah, Howard Hughes zdecydował się jednak na zrealizowanie ich w Hollywood, ale nie chciał by widzowie dostrzegli różnice pomiędzy plenerami. Kazał przetransportować ponad 60 ton radioaktywnego piachu do Kalifornii. Swój błąd zrozumiał już cztery lata później, kiedy u jednego z aktorów - Pedro Armendariza - wykryto szybko rozwijający się rak nerki. Kiedy Armendariz usłyszał, że to nowotwór złośliwy i nie ma dla niego ratunku, popełnił samobójstwo.
Komu chciałoby się jechać na takie odludzie?
Gdy do Hughesa dotarło na jak wielkie niebezpieczeństwo naraził swoją ekipę wpadł w depresję, a humoru nie poprawiały mu miażdżące recenzje w prasie branżowej. Dla świętego spokoju postanowił za 12 milionów dolarów (odpowiednik obecnych 106 milionów dolarów) wykupić wszystkie kopie filmu, jakie trafiły do obiegu. Jeśli pamiętacie "Aviatora" to z pewnością skojarzycie, że "Zdobywca" był właśnie jednym z dwóch "dzieł", które Hughes oglądał nieustannie, po kilka razy dziennie w ostatnich latach swojego życia.
Samobiczowanie nigdy nie było tak brutalne.
Wracając jednak do ekipy. Jak wspomniałem we wstępie, aż 91 osób z 220 obecnych na planie zdjęciowym w Utah prędzej czy później zachorowało na raka. Łącznie z Johnem Wayne'em, Hayward, której nie zjadła pantera, ale rak zaczął nadgryzać, oraz samym reżyserem. Ponad połowa z tych co zachorowała, zmarła. A mowa tu tylko o osobach, które w produkcję były zaangażowane najbardziej. Po czasie okazało się, że na raka zachorowało też kilkuset Indian, którzy w "Zdobywcy" statystowali oraz syn Johna Wayne'a, który przyjechał na plan zaledwie na kilka dni w odwiedziny do ojca.
Widząc go w takim stanie, długo nie wytrzymał.
I chociaż gro osób spiera się, że śmierć tak wielu osób zaangażowanych w produkcję niekoniecznie musi mieć związek z próbami atomowymi armii USA (wszak wówczas, dla przykładu, dziennie palono tyle papierosów, ile teraz w miesiąc, a sam Wayne zmarł na raka płuc właśnie), tak jednak w obronie tezy o zabójczym filmie staje nawet statystyka. Według wyliczeń, w grupie liczącej około 200 osób, na raka prędzej czy później (i bez wystawienia ciała na podwyższone promieniowanie) zachorować mogłoby około 30 osób. A skoro tutaj mieliśmy do czynienia z liczbą ponad trzykrotnie wyższą, każdy sąd wskazałby zaniedbania zarówno studia filmowego, jak i amerykańskiego rządu.
Niewyjaśniona zostaje jedna kwestia. Jak to się stało, że w słynącej z rozpraw i odszkodowań za suszenie kotów w mikrofalach Ameryce nikt nie zdecydował się na złożenie pozwu? Tego, niestety, raczej nigdy się nie dowiemy.
[su_button url="https://www.facebook.com/kulturawplot/posts/833685036651521" background="#3b5998" size="6" center="yes" radius="0" icon="icon: facebook-square"]Skomentuj ten wpis na Facebooku[/su_button]