Na mało zaszczytne miano, które znajdziecie w tytule tego wpisu, przez lata zasłużyło wiele produkcji. Wśród nich znaleźć można dowolne dzieło unieśmiertelnionego przez Tima Burtona Eda Wooda, tyleż samo dokonań cudem jeszcze nie uśmierconego Uwe Bolla, a nawet ciekawy przypadek wprost z naszego kraju traktujący o wężach, klątwie i pewnej dolinie. Za wyjątkiem jednego, żaden film nie może się jednak poszczycić tym, że w trakcie jego realizacji część obsady chciała uciec do innego kraju, zwolniony przedwcześnie reżyser ukrywał się na planie w charakteryzacji hybrydy człowieka i psa, a grający tytułową postać laureat dwóch Oscarów wymusił na twórcach, by w każdej scenie towarzyszył mu przypadkiem napotkany w przerwie między zdjęciami będący wirtuozem fortepianu karzeł. Co z tego wynikło?
Należąca do klasyki literatury science-fiction powieść Herberta George'a Wellsa, poruszająca dość poważne kwestie społeczeństwa, natury ludzkiej, religii, eugeniki oraz etyki w badaniach naukowych trafiła na ekrany 37 lat po premierze (w 1933 roku) oraz pod koniec lat 70. I kiedy wydawało się, że potrzeba będzie kolejnych kilkudziesięciu lat, by porwać się na ponowną próbę przeniesienia "Wyspy doktora Moreau" na wielki ekran, reżyser teledysków, którego szeroka publiczność poznała za sprawą cyberpunkowego "Hardware" obwieścił włodarzom studia New Line Cinema, że od kilku lat pracuje nad nową adaptacją wspomnianej powieści, a potem... niespodziewanie dostał pieniądze na jej realizację. Co więcej, główną rolę zgodziła się w niej zagrać legenda amerykańskiego kina - Marlon Brando.
Podekscytowany Richard Stanley, bo o nim mowa, szybko dokooptował resztę ekipy, co nie stanowiło większego problemu, wziąwszy pod uwagę fakt, że dosłownie każdy w Hollywood wręcz marzył, by zagrać w jednym filmie z "Ojcem chrzestnym". Na planie zdjęciowym pojawili się więc Val Kilmer (świeżo po fatalnym "Batman Forever" i fenomenalnej "Gorączce") oraz Fairuza Balk (na fali popularności po "Szkole czarownic"), której wdzięki miały być dodatkowym wabikiem na męską część widowni. Wszystko zdawało się zmierzać w idealnym kierunku. I wtedy nastąpiła katastrofa.
Na kilka tygodni przed początkiem zdjęć córka Brando postanowiła popełnić samobójstwo. Częściowo obwiniający się za jej śmierć aktor nie mógł się pogodzić ze stratą, ale musiał stawić się na planie zdjęciowym zobligowany kontraktem. Jakby tego było mało, żona Vala Kilmera postanowiła się z nim rozwieść, co dodatkowo zdruzgotało i tak rozczarowanego porażką "Batman Forever" aktora, że ten postanowił zrezygnować z występu w filmie, o udział w którym jeszcze niedawno gotów był się bić. Kiedy i jemu pokazano podpis na kontrakcie, zaczął pertraktować z producentami, by ograniczyli jego czas ekranowy o przynajmniej 40%. Ostatecznie powierzono mu inną rolę, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Kilmer na planie się nie stawił.
Czekano na niego ponad 48 godzin, już szykując plan awaryjny. Kiedy wreszcie zdecydował się na przyjazd, tak bardzo lekce sobie ważył projekt Stanleya, że przez kolejne dwa dni nie udało się nagrać z nim ani jednej sceny. Szybko okazało się, że Kilmer w ogóle nie zna dialogów, nie wie którą gra postać i nawet nie zajrzał do szkicu fabuły, nie mówiąc nawet o scenariuszu. Wszystko o czym myślał to proces rozwodowy, który rozgrywał się bez jego udziału za oceanem.
Co zrobilibyście na miejscu New Line Cinema? Logicznym wyjściem było rozwiązanie kontraktu z chimerycznym gwiazdorem i nałożeniem na niego kary finansowej. Włodarze studia nie myśleli jednak logicznie - wciąż chcieli mieć dwie megagwiazdy w obsadzie, więc zdecydowali się... zwolnić reżysera. Tak, dobrze czytacie - po 4 latach przygotowań, projektowania postaci, pisania scenariusza i dopinaniu budżetu Richard Stanley został wyrzucony z planu po czterech dniach zmagania się z człowiekiem-nietoperzem. Na jego miejsce szybko wskoczył John Frankenheimer, który miał zapanować nad pogrążonymi w depresji aktorami i rozrastającym się budżetem produkcji. Tak naprawdę nie miał jednak na to najmniejszych szans, gdyż propozycję studia przyjął wyłącznie dlatego, by popracować z Marlonem Brando. A Marlonowi Brando nikt nie mówi, co ma robić.
Wróćmy jeszcze na moment do zwolnionego reżysera. Po wyrzuconym z planu Stanleyu ostał się pisany wiele lat scenariusz, który Frankenheimer postanowił niemal całkowicie zmienić. Rozgoryczony tym faktem były już reżyser, widząc jak jego marzenie jest rozszarpywane przez sępy, porozumiał się z działem charakteryzacji, który zgodził się ukryć go na planie zdjęciowym, by choć w iluzorycznym stopniu mógł trzymać pieczę nad swoim projektem. Ucharakteryzowany na hybrydę człowieka i psa przez kilka kolejnych tygodni przemykał się na plan "Wyspy doktora Moreau", powoli popadając w szaleństwo.
Pomimo wstrzymania zdjęć na półtora tygodnia scenariusz wciąż nie był kompletny. Zdjęcia musiały jednak ruszyć, nawet pomimo faktu, że w ostatniej chwili doszło do kolejnej zmiany obsadowej. W związku z przedłużającym się startem z ekipy wyleciał wcielający się w ważną fabularnie postać Rob Morrow. Na jego miejsce reżyser zaprosił Davida Thewlisa (młodsi czytelnicy kojarzą go z roli Remusa Lupina w "Harrym Potterze"), który tuż po pojawieniu się na planie zdjęciowym... spadł z konia i złamał nogę. A trzeba dodać, że ani książka, ani nowy scenariusz udziału koni w filmie nie przewidywały.
Nie przewidywały też, że kreatywną kontrolę nad produkcją będzie się starał przejąć Marlon Brando. Sprowadzało się to między innymi do absurdalnych wręcz zachcianek, które nowy reżyser goniony batem studia musiał spełniać. Pal sześć, kiedy Brando wymyślił sobie, iż wiadro na lód, które walało się po planie będzie idealnym nakryciem głowy doktora Moreau. Prawdziwy problem pojawił się, gdy legenda amerykańskiego kina w okresie przedłużającego się oczekiwania na pierwszy klaps zapoznała się z umuzykalnionym karłem w lokalnym barze. Panowie tak bardzo przypadli sobie do gustu, że Brando wymusił, aby stworzyć w i tak przerabianym skrypcie nową rolę specjalnie dla niego. Oraz dodać scenę, która przeszła do historii bardzo złego kina - wykonywanego na dwa fortepiany Poloneza op. 53 Fryderyka Chopina.
Zmiany w scenariuszu grały też jednak i na niekorzyść Marlona Brando. Każdego dnia było ich tak wiele, że 70-letni już wtedy gwiazdor zwyczajnie nie nadążał (albo i też nie chciał nadążać) z zapamiętywaniem swoich kwestii. Reżyser postanowił pójść mu na rękę, pozwalając na noszenie w uchu małego radioodbiornika, dzięki któremu aktor słuchał podpowiedzi od osoby odczytującej dialogi. Nikt jednak nie przewidział, że urządzenie będzie łapać również inne nadawane na falach krótkich komunikaty, a Brando automatycznie je powtarzać. Do zakulisowej historii przeszła scena, podczas której wygłaszający monolog doktor Moreau nagle zaczął opowiadać o... napadzie rabunkowym na pobliski supermarket.
Na planie co rusz dochodziło też do kłótni między Kilmerem a Frankenheimerem. Ten pierwszy ciągle zaprzątnięty był swoim rozwodem oraz próbami udowodnienia, że jest równie dobry w improwizacji co Brando. Ten drugi nie mógł się pogodzić z faktem, że ktoś o takiej pozycji w Hollywood może tak kaleczyć każdy niemal dialog. Reżyser był tak wściekły na aktora, że w wywiadach dla prasy mówił m.in. że "w życiu nie dokona tylko dwóch rzeczy - nie wejdzie o własnych siłach na Mount Everest oraz że już nigdy, przenigdy nie będzie pracować z Kilmerem".
Sytuacja na planie tak często balansowała na granicy awantury i absurdu, że wcielająca się w główną rolę żeńską Fairuza Balk zwyczajnie nie wytrzymała psychicznie i... postanowiła uciec do Stanów Zjednoczonych. Kiedy zniknęła z planu rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania. Ostatecznie przyłapano ją już na lotnisku, w kolejce do odprawy bagażowej i zawrócono, po wcześniejszym przypomnieniu jej o podpisie na kontrakcie.
Wiele osób potwierdza, że tuż po nakręceniu ostatniej sceny z Kilmerem John Frankenheimer wypalił do członków ekipy - "Cięcie! A teraz zabierzcie stąd tego bydlaka". Thewlis tak bardzo źle wspomina pracę przy "Wyspie doktora Moreau", że nigdy nie zobaczył gotowego filmu. Zrezygnował też z udziału w uroczystej premierze w 100. rocznicę opublikowania powieści H.G. Wellsa, podświadomie czując, że na pewno nie będzie z tego nic dobrego.
Koniec końców "Wyspa doktora Moreau" została zmiażdżona przez krytykę. Filmoznawcy najwięcej żółci wylali na Marlona Brando, a wtórował im w tym komitet wręczający Złote Maliny, przyznając mu nagrodę za najgorszą rolę drugoplanową. Do Maliny nominowany był też Kilmer, ale regulamin nie przewidywał wówczas kategorii "Najgorszy duet ekranowy". Wyrzucony czwartego dnia zdjęciowego reżyser na zawsze porzucił kino fabularne wracając do tworzenia teledysków oraz filmów dokumentalnych.
Osierocona przez niego produkcja zarobiła na świecie 49 milionów dolarów (przy 40-milionowym budżecie), przynosząc sporą stratę studiu New Line Cinema. Na szczęście nie zraziło się ono do adaptacji książek i kiedy dwa lata później rozgoryczony niepowodzeniami w dopinaniu budżetu innej adaptacji pewien brodaty grubasek trafił do ich biura, bardzo szybko zdecydowali się na wsparcie jego projektu kontenerem dolarów. Dając mu pieniądze na trzyczęściową opowieść o równie dziwnych stworzeniach i małej złotej obręczy nakładanej na palec ręki. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.